22.09.2014

Nie czytać! Zdrowotna zapchajdziura blogowa!

Często mnie pytają, dlaczego pomimo całodziennego siedzenia przed różnego rodzaju wyświetlaczami, obżerania się różnego rodzaju słodyczami i prowadzenia różnego rodzaju niezdrowego trybu życia, wciąż tak dobrze wyglądam i działam. No więc odpowiadam.

Przede wszystkim - nie, nie działam tak doskonale, jak uważają. Najmniejszy chłodek bądź mrozek sprawia mi ból i choroby. Wystarcza +16 stopni i niżej, by mi zaczęło to doskwierać.  Do zdrowia potrzeba mi więc dużo słońca i zieleni. Teraz, gdy lato chyli się ponownie ku upadkowi i grozi nam jesień i następnie zima, zaczynam się tego okropnie bać, nawet bardziej, niż w zeszłym roku. Zachorowałem wtedy na dziwną chorobę, którą za nic nie dało się zdiagnozować (NFZ, dziękuję bardzo za trzytygodniowe kolejki i nienaukowe "who cares what's wrong", dziękuję bardzo...). Trwała ona całą zimę. Ćwierć roku cierpienia i koczowania w domu. W końcu choroba sama przeszła i nikt, nawet ja, nic, kompletnie nic o tym nie wie, co to było. A gdy przeszła, cieszyłem się jak głupi i czułem jak nowo narodzony grecki bóg przez całą wiosnę i lato.

Więc co jeśli w tym roku będzie podobnie? Jeśli choroba wróci, będzie zimno i znowu będę musiał siedzieć uziemiony w domu? Na samą myśl robi mi się niedobrze, bo to oznaczałoby solidne cofnięcie się z drogi do ustatkowania i niezależności, która, jak wiadomo, w dzisiejszych czasach i zwłaszcza w tym kraju nie jest łatwa.

Ale dosyć już tych smętów, przejdźmy do tajemnicy mojej niebywałej jak na nerda kondycji.

Bowiem tak jak każdy nerd, bardzo cenię sobie przedmonitorowe zagryzki w postaci żelków, czekolady, batonów, ciasteczek, kisieli, budyniów, wafelków, bułek maślanych, bananów, serków, jogurtów, pączków, pizzów... Czytelnik już się ślini, ale wie, że tego typu przyjemności w siedzącym trybie życia skutkują (u wielu nieodwracalnymi...) zmianami w tkance tłuszczowej? Otóż nie u mnie! Pomimo takiego trybu życia, przy wieku 21 i wzroście 182 wciąż ważę, uwaga, ledwie 65 kg. Niebywałe, jak na leniwego, obleśnego nerda. Może po prostu mój żołądek jest zbudowany z czarnej materii i oprócz trawienia przeprowadza on także kompresję pożywienia? W filmach klasy Z takie pomysły to norma i pic z masłem (tak tak, scenarzyści "Rekinado" i "Dwugłowy rekin atakuje", w waszą stronę patrzę...).

Jak to jest z kolei z moim wzrokiem? A bardzo sobie chwalę jego snajperskie możliwości. Może to zabrzmi niepoprawnie politycznie na publicznym blogu i Google mnie ocenzuruje, ale myślę, że moglibyście spokojnie posadzić mnie ok. kilometr od sz.p. Putina z profesjonalną snajperką i... "war is over, troglodyci".

Mój wzrok działa tak dobrze, gdyż zwykłem go uraczać pięknymi kształtami i pięknymi kolorami związanymi z naturą lub technologią. Wszelkie odcienie zieleni, błękitu i takie egzotyki jak turkusy i cyjany trafiają do mych oczu codziennie. Staram się też jak najczęściej obcować z naturą chadzając na spacery lub jeżdżąc na wycieczki rowerowe w różne dzikie miejsca. Gdy nie wiecie więc, gdzie jestem, oznacza to, że pewnie gdzieś w krzakach na bosaka grzebię w poszukiwaniu dziwnych robaków i innych zjawisk naturalnych cieszących zmysły. Szkoda tylko, że na spacery czasu jest coraz mniej z wiekiem...

No cóż, znowu wpis będący zapchajdziurą, nie mogę się zebrać, by dawać regularnie jakieś rzeczowe wpisy związane z popkulturą. Może następnym razem będzie coś ciekawszego, jako że mam zamiar wybrać się w końcu do kina.

29.08.2014

Richard Attenborough - Hołd ku pamięci Johna Hammonda

Niedawno dowiedziałem się, że w zeszłą niedzielę zmarł wybitny aktor, reżyser i producent filmowy, jakim był Richard Attenborough. Dla nas, fanów uniwersum Parku Jurajskiego jest to bardzo ważny moment w historii. Nie cios od losu, bo taka jest przecież naturalna kolej rzeczy, że wszystko kiedyś umiera bądź przemija.


Richard Attenborough, wcielając się w rolę Johna Hammonda, wniósł wiele do naszego ukochanego uniwersum. Wcielił się właściwie w rolę boga, przesympatycznego i ekscentrycznego dziadka z ikoniczną laską z bursztynem na szczycie, który sprawował władzę nad swoim stworzeniem - parkiem z przywróconymi do życia dinozaurami. Użyczył swej gościny w pierwszych dwóch częściach filmowego kanonu uniwersum, jak i głosu w jednej z najlepszych gier licencjonowanych drugą częścią filmu.

Pomimo tego, że jego postać była luźno oparta na książkowym oryginale, wniósł on od siebie bardzo wiele. Chciałbym więc, w dniu jego niedoszłych 91 urodzin, uczcić pamięć o nim i o jego najbardziej rozpoznawalnej roli, w jaką się wcielił.

Ciekawostką dla mnie jest fakt pojawienia się kilka tygodni przed jego śmiercią na jednej z francuskich stron o tematyce Jurassic Park fanowskiego plakatu promującego nadchodzącą w przyszłym roku część czwartą. Jego wymowa jest bardzo symboliczna.


Ponadto reżyser Jurassic World potwierdził niedawno na Twitterze, że w nadchodzącym filmie nie zabraknie również hołdu dla Johna Hammonda, ujawniając przy tym kolejne foto z planu filmowego.

Na koniec pozwolę sobie przypomnieć to, za co tak bardzo jestem mu wdzięczny i dzięki czemu "pokolenie Jurassic Park" w ogóle zaistniało:


"Życie znajdzie sobie drogę..."

 

Richardzie Attenborough, spoczywaj w pokoju i wszystkiego najlepszego z okazji 91 urodzin. Dziękuję.

13.08.2014

Robin Williams - Podziękowania

Chciałbym osobiście podziękować Robinowi Williamsowi za tych mnóstwo wspaniałych ról, które odegrał w wielu nostalgicznych dla mnie filmach. Wzruszał i bawił jak mało kto...

Nie umiem obchodzić żałoby, toteż po prostu sobie powspominam to, za co go cenię.


Robinie Williamsie - dziękuję. Spoczywaj w pokoju.

12.08.2014

Psy vs Koty, czyli trochę o zwierzętach domowych

Dawno nic nie pisałem, a warto reaktywować tego bloga jakoś, choćby kolejnym, głupiutkim tekstem.

Tak więc znowu postanowiłem ponarzekać. Tym razem już nie na te paskudne samice (których wszędzie w tym kraju pełno zresztą...), tylko na pewien szczególnie uciążliwy i zbędny ludzkości typ sierściuchów domowych. Psy.

Mej antypatii do psów ciężko z czymkolwiek porównywać. Wyjątkiem są właściwie tylko i jedynie psy mych umuzykalnionych przyjaciół, które są nadzwyczaj grzeczne i spokojne w stosunku do mnie, gdy goszczę w ich progach. Resztę najchętniej bym przemilczał, ale żeby nie było, że nie lubię psów bo mi się tak podoba, przytoczę stosowne argumenty przeciw nim, oraz ich niedbałym właścicielom.

Przede wszystkim są głośne. Zdecydowanie za głośne, jak na tak niewielkie zwierzęta. O ile w pojedynkę da się znieść ich wrzaski zwane szczekaniem, o tyle w miastach już nie bardzo. Ich powszechne występowanie w gospodarstwach domowych jest moim zdaniem bardzo niezdrowe dla rozwoju cywilizacji ludzkiej. Psy w miastach po prostu wrzeszczą między sobą po podwórkach, balkonach i osiedlach tworząc coś na wzór fali reakcji łańcuchowej, ciągnącej się kilometrami. Dla informatyka pracującego w zaciszu domowym, bez ścian i okien dźwiękoszczelnych lub choćby piwnicy z jednostajnie i jakże przyjemnie szumiącą serwerownią to prawdziwa męczarnia. A nie lubię cały czas pracować z słuchawkami na głowie, tak się po prostu nie da (chyba że znowu zarywam dzień, grając w swe ulubione starocia lub faszerując się filmami Spielberga...).

Oprócz tego, że są głośne, są też po prostu w sporej części złe. Ileż to razy zostałem przez nie pogryziony, a potem przyłapany przez właścicieli na samoobronnej próbie ukręcenia karku tych bestii... Przez tę ich agresję na byle kogo nie można nawet po lesie spokojnie pospacerować, bo oczywiście właściciel najczęściej nie umie (nie chce?) upilnować swego "pupilka" lub nauczyć, że tak nie wolno. A przecież las jest wspólnym dobrem, nie posesją do strzeżenia i zagryzania wszystkiego, co się rusza, ma gardło i zadek. Z ulicami jest podobnie, raz zostałem nawet zaatakowany na zwyczajnym chodniku. Okazało się, że właściciel tego agresywnego monstrum zwyczajnie "zapomniał" furtki zamknąć i półmetrowa kupa mięśni i zębów wyleciała na łowy...

No! W tym osobnym akapicie dopiekę tym psom (oraz ich die-hard wielbicielom) od strony ewolucjonizmu. Otóż ogólna budowa czaszki, zębów i tępota spojrzenia dają dowód na to, że psy są pochodną niedźwiedzi.


Tak, tak, tych właśnie głupiutkich niedźwiadków z Yellowstone, co jak im łepek utknie w ulu pełnym pszczół, to płaczą wołając strażnika parku o pomoc (by potem móc go ewentualnie z wdzięczności zjeść...). Ponadto psy dysponują także bogatym zasobem cech upodabniających je do nieokrzesanych gryzoni.


Tak, właśnie do tych, na których widok panienki (najczęściej w krótkich spódnicach dla dosadności kreskówkowych stereotypów...) wskakują na krzesło bądź stół z prędkością dwóch klatek filmowych na ćwierć sekundy. Psy, tak jak inne szkodniki, jedzą wszystko co popadnie, grzebią w śmieciach, kopią doły i wąchają wszystkim tyłki. Ze względu na autocenzurę i celowe uproszczenia tego tekstu nie wymienię tutaj reszty tych bezwstydnych cech, a jest ich jeszcze trochę...

Tak więc przedstawiają się psy, zapomnijmy więc o nich, fuj! i przejdźmy do przemiłej alternatywy domowego sierściucha, jakim jest kot. Oczywiście!

Koty mogą być dla każdego dobre, trzeba tylko posłuchać moich rad, mieszkać w kameralnych warunkach i... nie być alergikiem. Tylko tyle i można zapomnieć o tym, że taki kot będzie leniwy, złośliwy, głupi i generalnie nieznośny.

Zacznijmy od przygarnięcia zwykłego, dwu-trzytygodniowego kotka dowolnej płci, rasy ekhem... no zwykłej. Żadne tam genetyczne modyfikacje, szczepy itp. udziwnienia, bo cały plan posiadania idealnego towarzysza przydomowego szlag trafi (przynajmniej w większości przypadków). Jak mamy znajomości z jakąś wsią i znajomemu stamtąd się właśnie jakaś kotka okociła, to warto skorzystać z okazji i z całej gromadki kociąt wybrać najbardziej korzystny Twoim zdaniem okaz. Omijamy oczywiście oferty psic, które się właśnie opsociły, w końcu nie to jest naszym celem. No chyba że moje porady jakimś cudem będą z psami kompatybilne lub konkretny pies zamieni się po pocałowaniu przez piękną królewnę w kota...

Następnie musimy wychowywać go bez nadmiernych stresów, aktywnie i nie tucząc rzeczami z hipermarketów. Wystarczą resztki z Twojego talerza (oczywiście tego, z którego jadł największy niejadek w domu, chyba nie chcesz zagłodzić swojego idealnego kota, co?). Najlepiej niech większość czasu spędza na dworze, by nie przyzwyczajać go za bardzo do wystroju wnętrza i tego, że może do woli wprowadzać doń swoje poprawki w postaci młodzieńczego bałaganu.

Gdy już nieco podrośnie, warto mu zrobić miejsce na strychu lub piwnicy z swobodnym wyjściem na zewnątrz. Od czasu do czasu, lub gdy po prostu potrzebujemy jego życzliwego towarzystwa, wpuszczajmy go do swojego domu. Tyle.

Pół swojego świadomego dzieciństwa wychowywałem w ten sposób co najmniej trzy pokolenia kotów (nadmiar kotów, gdy już się zdarzał wylęg, zazwyczaj się oddawało w dobre ręce za symbolicznego piątaka na bazarze). Z czasem, dzięki takiemu stylowi wychowywania, zacząłem nazywać swoje koty domowe "kotami przydomowymi". Po prostu wolnymi, mającymi swoje prawa przyjaciółmi. Zawsze były ciche, grzeczne i serdeczne wobec mnie, jak i ja wobec nich.

Ach, i jeszcze jedno, bardzo ważne! Nigdy, przenigdy nie kastruj swojego pupila! Pamiętaj, że to nie jest Twój niewolnik z którym możesz robić, co Ci się żywnie podoba, tylko osobny organizm, który zasługuje na podstawowe prawa życia, w tym prawo do własnej seksualności i do posiadania potomstwa. Bo czy sterylizujesz swoją córkę/syna tylko po to, by zapobiec niechcianego dziecka? No właśnie... Traktuj swego innogatunkowego podopiecznego jak przyjaciela po prostu, nie jak zniewoloną własność. Jeśli nie jesteś w stanie tego dotrzymać, to moim zdaniem niepotrzebny Ci kot lub jakikolwiek inny zwierzak do towarzystwa, tylko drugi człowiek po prostu. Bo przecież nie wystarczą tylko dobre warunki i chęci do posiadania zwierzęcia, ale także trzeba odpowiedniego, moralnego przede wszystkim nastawienia.

Na zakończenie, jakże banalne, życzę wszystkim, by pamiętali, że posiadanie zwierzęcia musi być w pełni rozważne i odpowiedzialne. I pamiętajcie, koty górą!

18.06.2014

O muzyce filozoficznie słów kilka

Z okazji okrągłych, 1024 odwiedzin mojego bloga, postanowiłem rozszerzyć nieco swą myśl, którą poruszyłem już na podstronie "O Raptorze". No, może trochę więcej, niż "nieco"...

Przede wszystkim chciałbym ostrzec, że tak naprawdę nie znam się na muzyce. Tak jak zapewne u większości czytelników, moje doznawanie muzyki ogranicza się tylko do biernego słuchania. Radzę więc nie brać mych słów całkowicie serio, tym bardziej, że zawrę tutaj pojęcia, których znaczenia nie jestem w stanie w pełni poznać ze względu na brak podstawowej znajomości muzycznego żargonu. Choć myślę, że moi umuzykalnieni znajomi czytający tego bloga pomogą mi raczej w załataniu ewentualnych błędów, które zaraz popełnię...

Jaką więc muzykę lubię? Trudno jednoznacznie określić. Najlepiej zacznę od tego, co mi całkowicie nie pasuje w muzyce jako takiej, niezależnie od jej gatunku oraz nastroju. Niechaj więc zacznę:
Słowa
Naprawdę, nie ma nic nudniejszego od muzyki, w której są jakiekolwiek słowa. Dla mnie muzyka to przede wszystkim niewerbalny język emocji. Muzyka sama w sobie skłania do wyobraźni, nie podaje uczuć i sytuacji na tacy w postaci wyśpiewywanych wyrazów. Jestem osobnikiem o bardzo silnej wyobraźni (czaso-)przestrzennej i być może dlatego potrafię zobaczyć zarówno abstrakcyjne, jak i konkretne kształty i kolory zamieniające się w subiektywną interpretację treści, słuchając składającej się tylko z dźwięków muzyki. Słowa są często zbędnym zagłuszaczem ich bogactwa. Są jednak drobne wyjątki w postaci piosenek o bardzo mądrych tekstach, oraz o innych niż polski lub angielski językach. Jeżeli są one tak abstrakcyjne i niezrozumiałe jak na przykład hiszpański lub japoński, to zazwyczaj lubię tego słuchać, sprowadzając dziwne słowa do roli ładnie brzmiącego, skomplikowanego instrumentu który stanowi miły dodatek do bogactwa innych dźwięków wpływających na wyobraźnię.

Co mogło wpłynąć na mój brak zainteresowania tekstem śpiewanym? Sam nie wiem, być może powszechna płytkość i przewidywalność większości tekstów z muzyki rozrywkowej puszczanej w radiu? Ponadto stałe dorastanie i rozumienie coraz większej ilości rzeczy z roku na rok także zrobiło swoje. Weźmy na przykład kultowy polski utwór "Czerwone korale". Pamiętam czasy swojego wczesnego dzieciństwa, kiedy ten utwór wyszedł i zrobił masową furorę puszczany co chwila w radiach i telewizji przy niedzielnym obiadku po kościele. Jakiż był skoczny i wpadający w ucho! Tekstu się wtedy za grosz nie rozumiało, bo było się za młodym, by rozumieć pewne sprawy oraz przenośnie. I co po tych wszystkich latach nastąpiło? Nagłe olśnienie i zarazem zniesmaczenie. A to właściwie tylko czubek góry lodowej...

Mam wrażenie, że to istna plaga w dzisiejszych czasach. Zewsząd słuchacze są atakowani tak zwaną "muzyką rozrywkową" która najczęściej sprowadza się tylko do płytkich pioseneczek o miłości, imprezach i seksie. Jeszcze jak się weźmie pod lupę amerykański (światowy?) pop lub nasze rodzime disco-polo, to się dosłownie nóż w kieszeni otwiera. To się nazywa rozrywka?! Przecież jest tak dużo innego luźnego materiału do sporządzania rozrywkowych tekstów! Śpiewanie np. o dinozaurach i jaskiniowcach oczywiście jest równie kiczowate jak o nieszczęśliwej miłości, zakrapianej imprezie i podwiniętej spódniczce Marysi, ale przynajmniej stanowi jakieś urozmaicenie wachlarza schematu tworzenia ciekawych tekstów, z których także można czerpać fun.

Ciekaw jestem, kiedy inwencja artystów i gusta słuchaczy wyewoluują w coś adekwatnego do cywilizacji XXI wieku, w którym, nie ma bata, ludzie potrzebują bardziej wyrafinowanych rozrywek do walki z narastającym stresem...


Deficyt brzmieniowy
Uwielbiam przepych. Lubię wychwytywać różne ciekawe dźwięki i przebierać w kontrapunktach. Muzyka dzięki temu zyskuje na nieliniowości odsłuchań. Raz się mogę skupić na głównej linii melodycznej, innym razem (lub gdy mam po prostu lepszy sprzęt audio) przysłuchuję się poukrywanym tu i ówdzie dźwiękom tła. Ileż to razy było, gdy jakiś utwór na początku wydawał mi się potwornie przeciętny, by potem zaimponować czymś niewielkim i ledwie słyszalnym, co sprawiało, że choćby dla tego małego, specyficznego fragmentu chciałem słuchać w kółko tego "przeciętnego" utworu...

Niestety dziś z warstwą melodyczną muzyki rozrywkowej (zwłaszcza tej mainstreamowej) bywa niezbyt ciekawie. Twórcy ograniczają się najczęściej do słabo skomponowanej elektroniki przesyconej basami, stukotaniem, rozporkami* i przeładowaniami**. Zapomnieniu uległy ciekawie brzmiące i w pełni fizyczne instrumenty oraz twórcze dokonania wcześniejszych DJ'ów na ich prostych, 8-bitowych syntezatorach. Nie będę już mówił o większości podkładów muzycznych do utworów w stylu hip-hop i rap, bo to już jest kompletnie nie na mój gust i wymagania.

Prostota melodii w muzyce również potrafi zdziałać cuda. Oczywiście dobrze skomponowana prostota, która wbrew nazwie nie może być jednak prosta i monotonna.

* Rozporek - moje określenie elektrycznego brzmienia osiąganego za pomocą syntezatora. Brzmi to po prostu jak zamek błyskawiczny podczas działania lub inny ośrodek modulujący odgłosy fekalne (znane także jako odgłosy zza światów)...

** Przeładowania (znane także jako Załadowania, Wyładowania lub Zaje-super-hiper-duper-turbo-dymo-nukleo-atomo-wania - również moja definicja bardzo powszechnie wykorzystywanego ostatnio schematu w szeroko pojętej muzyce elektronicznej nakazującego, by w co najmniej dwóch momentach kompozycji umieścić nafaszerowaną elektronicznymi dźwiękami narastającą i kumulującą się papkę, która następnie tak jakby wybucha i pozostawia po sobie mega-hiper-super-epicko brzmiący temat przewodni utworu. To wszystko po to, by przyprawić słuchacza o padaczkowe ruchy głową, który w tym momencie dostaje spazmów z omylnego wrażenia jakby właśnie stało się coś niesamowitego i niepowtarzalnego w świecie muzyki. Tanizna...



Agresja
Nie lubię nadmiernej i mocno wyeksponowanej agresji w muzyce oraz klipach wideo ją promujących. Nie w muzyce, która z założenia ma być muzyką rozrywkową, luźną i przyjazną. Bardziej już znośne jest dla mnie nadmierne przesłodzenie materiału nawet. Jeśli potrzebuję bardziej agresywnego brzmienia, to zdecydowanie sięgam po instrumentalną muzykę filmową z horrorów i thrillerów, nie po elektroniczne i zaopatrzone w słowa pop, rock, metal i rap (oraz ich dziwnie nazywające się odmiany). W agresywnym brzmieniu poszukuję jednego - wyraźnie zaznaczonego dystansu i swobody interpretacji. W agresji osiągniętej samym brzmieniem jest to możliwe. Gdy do tego dojdzie jeszcze agresywny śpiew, cały materiał muszę zacząć traktować już całkiem serio, przez co zamiast odczuwać przybywającą z agresji, dającą się kreatywnie wykorzystać, energię, zaczynam odczuwać demotywującego doła. Nie jest to przyjemne, tym bardziej, że nie lubię mieć skłonności masochistycznych.



No, wymieniłem już rzeczy, których w muzyce nie lubię wysłuchiwać. Pora więc na konkrety. Jak zapewne wiecie z strony "O Raptorze", mym głównym gatunkiem muzycznym, któremu się przysłuchuję, jest muzyka filmowa z szczególnym naciskiem na jej czysto instrumentalne utwory. Taki styl po prostu jest moim zdaniem najbliższy głównej idei muzyki filmowej, jaką jest ilustracja zdarzeń zaistniałych w filmie i jest jednocześnie najczystszy emocjonalnie. Utwory filmowe osiągnięte elektroniką najczęściej nie trzymają mej uwagi zbyt długo, chyba że ich stosowanie jest wyjaśnione wymogami i stylistyką filmu bądź sceny, a ich kompozycja od strony technicznej również jest sprawna. Musicale natomiast staram się traktować z sporą dozą rezerwy i dopóki piosenki w nich zawarte starają się uzupełniać zawarte w nich historie, tak długo nie mam nic przeciw nim. Mimo wszystko sceny musicalowe w filmach zawsze są dla mnie głównie aktem czysto stylistycznym (takim "efektem specjalnym") niż głównym nośnikiem fabularnym.

Kontrastem dla pełnej życia i emocji muzyki filmowej są dla mnie niektóre style martwej i wykalkulowanej muzyki elektronicznej (mówiąc ściślej - syntetycznej). Z tą różnicą, że na ogół muzyka elektroniczna towarzyszy w moim życiu tylko epizodycznie, podczas gdy filmowa jest ze mną cały czas. Epizody wielbienia tego typu muzyki zamykają się zazwyczaj w chęci tymczasowego poszukiwania nowych, czysto rozrywkowych brzmień, które mają inspirować i dawać przysłowiowego "kopa" energetycznego do działania, którego zazwyczaj ciężko doświadczyć w nieco stetryczałej naturze muzyki filmowej.

Oprócz samej muzyki jako takiej, w ulubionych mi stylach podoba mi się również ich rzeczywista otoczka, design reprezentujący dany gatunek. Od zawsze imponowali mi przemili dziadkowie w szykownych garniakach kierujący liczną orkiestrą przy pomocy zaledwie... patyczka? Ach, batuty fachowo mówiąc! Albo ubrani w śmieszne kolorowości, spoceni DJ'e kreujący abstrakcyjne dźwięki przy pomocy różnych tajemniczych urządzeń.

I... eee... właściwie to byłoby już na tyle. Stwierdzam, że muzyka jest zbyt skomplikowanym i abstrakcyjnym tematem, by go bardziej szczegółowo rozpracowywać. Wszystko jest kwestią gustu, nastroju i decydującej chwili, w której ją odbieramy. A jaka jest Wasza ulubiona muzyka?

8.05.2014

Nerdowski felieton: Po co komu prawdziwe dziewczyny?

Zadajmy sobie teraz bardzo ważne pytanie, tak między nami nerdami: po co nam prawdziwe dziewczyny? Do czego one są nam właściwie potrzebne? Serio, chyba nie ma niczego bardziej zbędnego pochłoniętemu w swoim świecie mężczyźnie jak właśnie prawdziwa kobieta. A oto argumenty przeciw nim:

1. Są prawdziwe
A to oznacza, że trzeba je karmić, wypróżniać, kąpać, kłaść spać, kupować im buty, zabierać na spacer, słuchać ich, mówić do nich, głaskać po główce, a nawet, o zgrozo, robić im dzieci! Fuuj! Co prawda z częścią tych rzeczy one same sobie poradzą, ale liczy się fakt, że wpierw trzeba im zapewnić do tego stosowne warunki. A to niestety zawsze spoczywa na męskich barkach...

2. Krzyczą. Nie, hola, wróć! Wrzeszczą...
Jeśli którejś z ich zachcianek nie spełnimy, zaczynają krzyczeć i tupać nogami. Nawet gdy spełnimy wszystkie, znajdą powód by wrzeszczeć, a nawet i bić. No ileż można?! Przypomina mi się popularne stwierdzenie: "Nauczycielu, ja też mam życie". Tak więc, kobieto, ja też mam życie. Daj odsapnąć i pograć chwilę z kolegą w CSa.

3. Są nienormalne
Skoro kobiety są z Wenus, to warto tam zbudować ogromny psychiatryk i wysłać te kosmitki z powrotem na tę stosownie dla nich gorącą planetę. Często ich pomysły są wręcz samobójcze i niebezpieczne dla otoczenia. Naprawdę, niech żyją sobie tam w wierze, że Kopernik była kobietą...

4. Są nieprzewidywalne
Albo po prostu ich algorytm jest bugliwy. Raz w miesiącu, z nikomu niewiadomych przyczyn są jak lokomotywy, by potem przez resztę czasu tego tajemniczego cyklu mieć względny spokój w postaci poprzednich trzech punktów tej listy argumentów. Najgorsze jest jednak to, że nigdy nie wiadomo, kiedy ten cykl zatoczy okrągłe koło. Najlepiej się zaopatrzyć w takim przypadku w solidny schron w postaci własnej serwerowni w szczelnie zamkniętej piwnicy.

5. Bywają okrutne
Jak rozpoznać potencjalną kobietę-psychopatkę? Ano po tym, gdy ta zaczyna być wobec mężczyzn najzwyczajniej... miła. Można być wtedy pewnym w stu procentach, że coś się kroi... Lada moment taka kobieta wbije nóż w plecy i rozetnie rdzeń kręgowy, bawiąc się potem poszczególnymi splotami nerwowymi i wywołując okropne tiki. A może to i dobrze, gdy zdradzi, porzuci i pójdzie innemu truć życie? W każdym razie mają coś po tych prymitywnych stawonogach zwanych czarnymi wdowami.

Tak w wielkim skrócie przedstawiają się argumenty przeciw tym uroczym, choć potwornym istotom. Jak się więc przed nimi bronić, nie pozostając całkowicie samotnym? Wymyślić własną, idealną dziewczynę oczywiście! Wyciąć wszelkie potworności z nimi związane, zostawić to co słitaśne, potem usłitaśnić to jeszcze bardziej, dookrąglić tam, gdzie trzeba i jeśli trzeba, i... voilà! Mamy perfekcyjną samicę marzeń! Bo przecież dla nas, współczesnych facetów zwanych nerdami, bardzo ważna jest kustomizowalność contentu. Mamy XXI wiek, w którym możemy przecież korzystać z tylu preferencji. Własny ROM w telefonie, własne dodatki do przeglądarki internetowej, własna sieć w domu, własny system operacyjny, własnoręcznie oprogramowane gry, własnoręcznie zbudowany czajnik z pasty do butów i gumy do żucia... Jesteśmy przecież mężczyznami, czyż nie? Jesteśmy samowystarczalni i doskonale sobie radzimy bez prawdziwych kobiet. A jeśli potrzebujemy do jakiejś powzdychać, to po prostu bierzemy do rąk pióro, ołówek, mysz i do dzieła! W końcu poematy lub pieśni o idealnych białogłowych się same nie napiszą. Wpasowane w nasze gusta dziewczyny również się samoistnie nie narysują. Do wyrenderowania perfekcyjnego modelu 3D również potrzeba naszej inwencji i mocy obliczeniowej.

Prawdopodobnie to jest kolejny skok w ewolucji ludzkości. Eliminacja podwójnego chromosomu X i pozostawienie naszego, męskiego rodu w spokoju, byśmy mogli kreatywnie egzystować sobie w czystości i porządku po wieki. Połowa odwiecznych problemów mężczyzn spowodowana przez kobiety, zostanie zastąpiona teraz nowymi, ciekawszymi problemami natury technicznej. Czyż to nie przepiękna wizja przyszłości?

Ktoś może jeszcze zapytać, co z utrzymaniem ciągłości gatunku. Genetyka jest dziś na wystarczająco dobrej drodze, byśmy bez problemu mogli się reprodukować. Mając takie możliwości nie ma powodu, dla którego musielibyśmy utrzymywać kobiety na świecie. I naprawdę, nie dajmy się zwieść ich monopolowi na jakieś tam łóżkowe sprawy. Jakieś pięć pokoleń życia bez kobiet wymaże z nas całkowicie te bzdurne i nikomu niepotrzebne żądze. Da się przeżyć. Ewolucji to również nie powstrzyma, bo w końcu genetyka pozwoli nam, facetom w fartuchach, dokonywać sukcesywnych i kontrolowanych mutacji bezpośrednio w naszym kodzie genetycznym.

Tak czy siak, już dzisiaj warto, byśmy się nauczyli żyć bez samic i otworzyli się na znacznie lepsze, sztuczne alternatywy. Niektóre z nich są nawet OpenSource! Polecam!


Alert dla wszystkich mężczyzn! Współczesne kobiety coraz częściej sięgają po rozmaite środki mające je usztucznić, i tym samym upodobnić do naszych wirtualnych fantazji! Zaokrąglają sobie botoksem i silikonem to, co na ogół my, rysując różne karykatury, lubimy zaokrąglać. Nie dawajcie się więc zmylić, gdyż ma to służyć szerzeniu kolejnej fali femme-fatale i może mieć zgubne skutki dla naszego gatunku! Pamiętajcie o pewnej złotej zasadzie fantazji: "To, co jest prawdziwe, ma pozostać prawdziwe. To, co jest natomiast sztuczne, sztucznym niech pozostanie".

Apel do wszystkich kobiet! Chciałbym przypomnieć, że powyższy tekst jest felietonem. To, co jest tu napisane, nie oznacza wcale że autor (zwany też w skrócie: ja) w istocie myśli podobnie prostackimi kategoriami. Tekst ten powstał w celach rozrywkowych i też w takich kategoriach powinien być on rozpatrywany. A jeśli ktoś uważny dopatrzy się się w tym tekście (i między wierszami) dodatkowych mrugnięć oka, temu chwała, splendor i internety niech pod nogi spadną. Zachęcam też do komentowania i dzielenia się swoimi spostrzeżeniami odnośnie roli kobiet w świecie współczesnym.

7.04.2014

Nareszcie coś napisałem!

Wszystkich stałych i wiernych czytelników (są takowi?) zapraszam do odwiedzenia nowo otwartej podstrony O Raptorze, jeśli chcą się dowiedzieć nieco więcej o tajemniczym autorze tego bloga. Co prawda strona ta była "ander konstrakszyn" przez dobre trzy miesiące z powodu mego twórczego zamrożenia, ale... w końcu jest i cieszy mnie jej obecność tutaj jak diabli :).

Mam nadzieję, że zdrowie pozwoli mi w końcu na stworzenie w najbliższym czasie jakiegoś bardziej rozbudowanego i rzeczowego wpisu na temat popkultury. Tymczasem muszę niestety wszystkich przeprosić za mą twórczą pustkę. Mam nadzieję, że niebawem będę mógł głosić w pełni sił słowo swoje bez przeszkód i że słowo to będzie przez ludzi czytane. Pozdrawiam i do przeczytania :).

Wasz Raptory Parkowski