Dawno nic nie pisałem, a warto reaktywować tego bloga jakoś, choćby kolejnym, głupiutkim tekstem.
Tak więc znowu postanowiłem ponarzekać. Tym razem już nie na te paskudne samice (których wszędzie w tym kraju pełno zresztą...), tylko na pewien szczególnie uciążliwy i zbędny ludzkości typ sierściuchów domowych. Psy.
Mej antypatii do psów ciężko z czymkolwiek porównywać. Wyjątkiem są właściwie tylko i jedynie psy mych umuzykalnionych przyjaciół, które są nadzwyczaj grzeczne i spokojne w stosunku do mnie, gdy goszczę w ich progach. Resztę najchętniej bym przemilczał, ale żeby nie było, że nie lubię psów bo mi się tak podoba, przytoczę stosowne argumenty przeciw nim, oraz ich niedbałym właścicielom.
Przede wszystkim są głośne. Zdecydowanie za głośne, jak na tak niewielkie zwierzęta. O ile w pojedynkę da się znieść ich wrzaski zwane szczekaniem, o tyle w miastach już nie bardzo. Ich powszechne występowanie w gospodarstwach domowych jest moim zdaniem bardzo niezdrowe dla rozwoju cywilizacji ludzkiej. Psy w miastach po prostu wrzeszczą między sobą po podwórkach, balkonach i osiedlach tworząc coś na wzór fali reakcji łańcuchowej, ciągnącej się kilometrami. Dla informatyka pracującego w zaciszu domowym, bez ścian i okien dźwiękoszczelnych lub choćby piwnicy z jednostajnie i jakże przyjemnie szumiącą serwerownią to prawdziwa męczarnia. A nie lubię cały czas pracować z słuchawkami na głowie, tak się po prostu nie da (chyba że znowu zarywam dzień, grając w swe ulubione starocia lub faszerując się filmami Spielberga...).
Oprócz tego, że są głośne, są też po prostu w sporej części złe. Ileż to razy zostałem przez nie pogryziony, a potem przyłapany przez właścicieli na samoobronnej próbie ukręcenia karku tych bestii... Przez tę ich agresję na byle kogo nie można nawet po lesie spokojnie pospacerować, bo oczywiście właściciel najczęściej nie umie (nie chce?) upilnować swego "pupilka" lub nauczyć, że tak nie wolno. A przecież las jest wspólnym dobrem, nie posesją do strzeżenia i zagryzania wszystkiego, co się rusza, ma gardło i zadek. Z ulicami jest podobnie, raz zostałem nawet zaatakowany na zwyczajnym chodniku. Okazało się, że właściciel tego agresywnego monstrum zwyczajnie "zapomniał" furtki zamknąć i półmetrowa kupa mięśni i zębów wyleciała na łowy...
Tak więc znowu postanowiłem ponarzekać. Tym razem już nie na te paskudne samice (których wszędzie w tym kraju pełno zresztą...), tylko na pewien szczególnie uciążliwy i zbędny ludzkości typ sierściuchów domowych. Psy.
Mej antypatii do psów ciężko z czymkolwiek porównywać. Wyjątkiem są właściwie tylko i jedynie psy mych umuzykalnionych przyjaciół, które są nadzwyczaj grzeczne i spokojne w stosunku do mnie, gdy goszczę w ich progach. Resztę najchętniej bym przemilczał, ale żeby nie było, że nie lubię psów bo mi się tak podoba, przytoczę stosowne argumenty przeciw nim, oraz ich niedbałym właścicielom.
Przede wszystkim są głośne. Zdecydowanie za głośne, jak na tak niewielkie zwierzęta. O ile w pojedynkę da się znieść ich wrzaski zwane szczekaniem, o tyle w miastach już nie bardzo. Ich powszechne występowanie w gospodarstwach domowych jest moim zdaniem bardzo niezdrowe dla rozwoju cywilizacji ludzkiej. Psy w miastach po prostu wrzeszczą między sobą po podwórkach, balkonach i osiedlach tworząc coś na wzór fali reakcji łańcuchowej, ciągnącej się kilometrami. Dla informatyka pracującego w zaciszu domowym, bez ścian i okien dźwiękoszczelnych lub choćby piwnicy z jednostajnie i jakże przyjemnie szumiącą serwerownią to prawdziwa męczarnia. A nie lubię cały czas pracować z słuchawkami na głowie, tak się po prostu nie da (chyba że znowu zarywam dzień, grając w swe ulubione starocia lub faszerując się filmami Spielberga...).
Oprócz tego, że są głośne, są też po prostu w sporej części złe. Ileż to razy zostałem przez nie pogryziony, a potem przyłapany przez właścicieli na samoobronnej próbie ukręcenia karku tych bestii... Przez tę ich agresję na byle kogo nie można nawet po lesie spokojnie pospacerować, bo oczywiście właściciel najczęściej nie umie (nie chce?) upilnować swego "pupilka" lub nauczyć, że tak nie wolno. A przecież las jest wspólnym dobrem, nie posesją do strzeżenia i zagryzania wszystkiego, co się rusza, ma gardło i zadek. Z ulicami jest podobnie, raz zostałem nawet zaatakowany na zwyczajnym chodniku. Okazało się, że właściciel tego agresywnego monstrum zwyczajnie "zapomniał" furtki zamknąć i półmetrowa kupa mięśni i zębów wyleciała na łowy...
No! W tym osobnym akapicie dopiekę tym psom (oraz ich die-hard wielbicielom) od strony ewolucjonizmu. Otóż ogólna budowa czaszki, zębów i tępota spojrzenia dają dowód na to, że psy są pochodną niedźwiedzi.
Tak, tak, tych właśnie głupiutkich niedźwiadków z Yellowstone, co jak im łepek utknie w ulu pełnym pszczół, to płaczą wołając strażnika parku o pomoc (by potem móc go ewentualnie z wdzięczności zjeść...). Ponadto psy dysponują także bogatym zasobem cech upodabniających je do nieokrzesanych gryzoni.
Tak, właśnie do tych, na których widok panienki (najczęściej w krótkich spódnicach dla dosadności kreskówkowych stereotypów...) wskakują na krzesło bądź stół z prędkością dwóch klatek filmowych na ćwierć sekundy. Psy, tak jak inne szkodniki, jedzą wszystko co popadnie, grzebią w śmieciach, kopią doły i wąchają wszystkim tyłki. Ze względu na autocenzurę i celowe uproszczenia tego tekstu nie wymienię tutaj reszty tych bezwstydnych cech, a jest ich jeszcze trochę...
Tak więc przedstawiają się psy, zapomnijmy więc o nich, fuj! i przejdźmy do przemiłej alternatywy domowego sierściucha, jakim jest kot. Oczywiście!
Tak więc przedstawiają się psy, zapomnijmy więc o nich, fuj! i przejdźmy do przemiłej alternatywy domowego sierściucha, jakim jest kot. Oczywiście!
Koty mogą być dla każdego dobre, trzeba tylko posłuchać moich rad, mieszkać w kameralnych warunkach i... nie być alergikiem. Tylko tyle i można zapomnieć o tym, że taki kot będzie leniwy, złośliwy, głupi i generalnie nieznośny.
Zacznijmy od przygarnięcia zwykłego, dwu-trzytygodniowego kotka dowolnej płci, rasy ekhem... no zwykłej. Żadne tam genetyczne modyfikacje, szczepy itp. udziwnienia, bo cały plan posiadania idealnego towarzysza przydomowego szlag trafi (przynajmniej w większości przypadków). Jak mamy znajomości z jakąś wsią i znajomemu stamtąd się właśnie jakaś kotka okociła, to warto skorzystać z okazji i z całej gromadki kociąt wybrać najbardziej korzystny Twoim zdaniem okaz. Omijamy oczywiście oferty psic, które się właśnie opsociły, w końcu nie to jest naszym celem. No chyba że moje porady jakimś cudem będą z psami kompatybilne lub konkretny pies zamieni się po pocałowaniu przez piękną królewnę w kota...
Następnie musimy wychowywać go bez nadmiernych stresów, aktywnie i nie tucząc rzeczami z hipermarketów. Wystarczą resztki z Twojego talerza (oczywiście tego, z którego jadł największy niejadek w domu, chyba nie chcesz zagłodzić swojego idealnego kota, co?). Najlepiej niech większość czasu spędza na dworze, by nie przyzwyczajać go za bardzo do wystroju wnętrza i tego, że może do woli wprowadzać doń swoje poprawki w postaci młodzieńczego bałaganu.
Gdy już nieco podrośnie, warto mu zrobić miejsce na strychu lub piwnicy z swobodnym wyjściem na zewnątrz. Od czasu do czasu, lub gdy po prostu potrzebujemy jego życzliwego towarzystwa, wpuszczajmy go do swojego domu. Tyle.
Pół swojego świadomego dzieciństwa wychowywałem w ten sposób co najmniej trzy pokolenia kotów (nadmiar kotów, gdy już się zdarzał wylęg, zazwyczaj się oddawało w dobre ręce za symbolicznego piątaka na bazarze). Z czasem, dzięki takiemu stylowi wychowywania, zacząłem nazywać swoje koty domowe "kotami przydomowymi". Po prostu wolnymi, mającymi swoje prawa przyjaciółmi. Zawsze były ciche, grzeczne i serdeczne wobec mnie, jak i ja wobec nich.
Ach, i jeszcze jedno, bardzo ważne! Nigdy, przenigdy nie kastruj swojego pupila! Pamiętaj, że to nie jest Twój niewolnik z którym możesz robić, co Ci się żywnie podoba, tylko osobny organizm, który zasługuje na podstawowe prawa życia, w tym prawo do własnej seksualności i do posiadania potomstwa. Bo czy sterylizujesz swoją córkę/syna tylko po to, by zapobiec niechcianego dziecka? No właśnie... Traktuj swego innogatunkowego podopiecznego jak przyjaciela po prostu, nie jak zniewoloną własność. Jeśli nie jesteś w stanie tego dotrzymać, to moim zdaniem niepotrzebny Ci kot lub jakikolwiek inny zwierzak do towarzystwa, tylko drugi człowiek po prostu. Bo przecież nie wystarczą tylko dobre warunki i chęci do posiadania zwierzęcia, ale także trzeba odpowiedniego, moralnego przede wszystkim nastawienia.
Na zakończenie, jakże banalne, życzę wszystkim, by pamiętali, że posiadanie zwierzęcia musi być w pełni rozważne i odpowiedzialne. I pamiętajcie, koty górą!


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz