Z okazji okrągłych, 1024 odwiedzin mojego bloga, postanowiłem rozszerzyć nieco swą myśl, którą poruszyłem już na podstronie "O Raptorze". No, może trochę więcej, niż "nieco"...
Przede wszystkim chciałbym ostrzec, że tak naprawdę nie znam się na muzyce. Tak jak zapewne u większości czytelników, moje doznawanie muzyki ogranicza się tylko do biernego słuchania. Radzę więc nie brać mych słów całkowicie serio, tym bardziej, że zawrę tutaj pojęcia, których znaczenia nie jestem w stanie w pełni poznać ze względu na brak podstawowej znajomości muzycznego żargonu. Choć myślę, że moi umuzykalnieni znajomi czytający tego bloga pomogą mi raczej w załataniu ewentualnych błędów, które zaraz popełnię...
Jaką więc muzykę lubię? Trudno jednoznacznie określić. Najlepiej zacznę od tego, co mi całkowicie nie pasuje w muzyce jako takiej, niezależnie od jej gatunku oraz nastroju. Niechaj więc zacznę:
Przede wszystkim chciałbym ostrzec, że tak naprawdę nie znam się na muzyce. Tak jak zapewne u większości czytelników, moje doznawanie muzyki ogranicza się tylko do biernego słuchania. Radzę więc nie brać mych słów całkowicie serio, tym bardziej, że zawrę tutaj pojęcia, których znaczenia nie jestem w stanie w pełni poznać ze względu na brak podstawowej znajomości muzycznego żargonu. Choć myślę, że moi umuzykalnieni znajomi czytający tego bloga pomogą mi raczej w załataniu ewentualnych błędów, które zaraz popełnię...
Jaką więc muzykę lubię? Trudno jednoznacznie określić. Najlepiej zacznę od tego, co mi całkowicie nie pasuje w muzyce jako takiej, niezależnie od jej gatunku oraz nastroju. Niechaj więc zacznę:
Słowa
Naprawdę, nie ma nic nudniejszego od muzyki, w której są jakiekolwiek słowa. Dla mnie muzyka to przede wszystkim niewerbalny język emocji. Muzyka sama w sobie skłania do wyobraźni, nie podaje uczuć i sytuacji na tacy w postaci wyśpiewywanych wyrazów. Jestem osobnikiem o bardzo silnej wyobraźni (czaso-)przestrzennej i być może dlatego potrafię zobaczyć zarówno abstrakcyjne, jak i konkretne kształty i kolory zamieniające się w subiektywną interpretację treści, słuchając składającej się tylko z dźwięków muzyki. Słowa są często zbędnym zagłuszaczem ich bogactwa. Są jednak drobne wyjątki w postaci piosenek o bardzo mądrych tekstach, oraz o innych niż polski lub angielski językach. Jeżeli są one tak abstrakcyjne i niezrozumiałe jak na przykład hiszpański lub japoński, to zazwyczaj lubię tego słuchać, sprowadzając dziwne słowa do roli ładnie brzmiącego, skomplikowanego instrumentu który stanowi miły dodatek do bogactwa innych dźwięków wpływających na wyobraźnię.
Co mogło wpłynąć na mój brak zainteresowania tekstem śpiewanym? Sam nie wiem, być może powszechna płytkość i przewidywalność większości tekstów z muzyki rozrywkowej puszczanej w radiu? Ponadto stałe dorastanie i rozumienie coraz większej ilości rzeczy z roku na rok także zrobiło swoje. Weźmy na przykład kultowy polski utwór "Czerwone korale". Pamiętam czasy swojego wczesnego dzieciństwa, kiedy ten utwór wyszedł i zrobił masową furorę puszczany co chwila w radiach i telewizji przy niedzielnym obiadku po kościele. Jakiż był skoczny i wpadający w ucho! Tekstu się wtedy za grosz nie rozumiało, bo było się za młodym, by rozumieć pewne sprawy oraz przenośnie. I co po tych wszystkich latach nastąpiło? Nagłe olśnienie i zarazem zniesmaczenie. A to właściwie tylko czubek góry lodowej...
Mam wrażenie, że to istna plaga w dzisiejszych czasach. Zewsząd słuchacze są atakowani tak zwaną "muzyką rozrywkową" która najczęściej sprowadza się tylko do płytkich pioseneczek o miłości, imprezach i seksie. Jeszcze jak się weźmie pod lupę amerykański (światowy?) pop lub nasze rodzime disco-polo, to się dosłownie nóż w kieszeni otwiera. To się nazywa rozrywka?! Przecież jest tak dużo innego luźnego materiału do sporządzania rozrywkowych tekstów! Śpiewanie np. o dinozaurach i jaskiniowcach oczywiście jest równie kiczowate jak o nieszczęśliwej miłości, zakrapianej imprezie i podwiniętej spódniczce Marysi, ale przynajmniej stanowi jakieś urozmaicenie wachlarza schematu tworzenia ciekawych tekstów, z których także można czerpać fun.
Ciekaw jestem, kiedy inwencja artystów i gusta słuchaczy wyewoluują w coś adekwatnego do cywilizacji XXI wieku, w którym, nie ma bata, ludzie potrzebują bardziej wyrafinowanych rozrywek do walki z narastającym stresem...
Deficyt brzmieniowy
Uwielbiam przepych. Lubię wychwytywać różne ciekawe dźwięki i przebierać w kontrapunktach. Muzyka dzięki temu zyskuje na nieliniowości odsłuchań. Raz się mogę skupić na głównej linii melodycznej, innym razem (lub gdy mam po prostu lepszy sprzęt audio) przysłuchuję się poukrywanym tu i ówdzie dźwiękom tła. Ileż to razy było, gdy jakiś utwór na początku wydawał mi się potwornie przeciętny, by potem zaimponować czymś niewielkim i ledwie słyszalnym, co sprawiało, że choćby dla tego małego, specyficznego fragmentu chciałem słuchać w kółko tego "przeciętnego" utworu...
Niestety dziś z warstwą melodyczną muzyki rozrywkowej (zwłaszcza tej mainstreamowej) bywa niezbyt ciekawie. Twórcy ograniczają się najczęściej do słabo skomponowanej elektroniki przesyconej basami, stukotaniem, rozporkami* i przeładowaniami**. Zapomnieniu uległy ciekawie brzmiące i w pełni fizyczne instrumenty oraz twórcze dokonania wcześniejszych DJ'ów na ich prostych, 8-bitowych syntezatorach. Nie będę już mówił o większości podkładów muzycznych do utworów w stylu hip-hop i rap, bo to już jest kompletnie nie na mój gust i wymagania.
Prostota melodii w muzyce również potrafi zdziałać cuda. Oczywiście dobrze skomponowana prostota, która wbrew nazwie nie może być jednak prosta i monotonna.
* Rozporek - moje określenie elektrycznego brzmienia osiąganego za pomocą syntezatora. Brzmi to po prostu jak zamek błyskawiczny podczas działania lub inny ośrodek modulujący odgłosy fekalne (znane także jako odgłosy zza światów)...
** Przeładowania (znane także jako Załadowania, Wyładowania lub Zaje-super-hiper-duper-turbo-dymo-nukleo-atomo-wania - również moja definicja bardzo powszechnie wykorzystywanego ostatnio schematu w szeroko pojętej muzyce elektronicznej nakazującego, by w co najmniej dwóch momentach kompozycji umieścić nafaszerowaną elektronicznymi dźwiękami narastającą i kumulującą się papkę, która następnie tak jakby wybucha i pozostawia po sobie mega-hiper-super-epicko brzmiący temat przewodni utworu. To wszystko po to, by przyprawić słuchacza o padaczkowe ruchy głową, który w tym momencie dostaje spazmów z omylnego wrażenia jakby właśnie stało się coś niesamowitego i niepowtarzalnego w świecie muzyki. Tanizna...
Agresja
Nie lubię nadmiernej i mocno wyeksponowanej agresji w muzyce oraz klipach wideo ją promujących. Nie w muzyce, która z założenia ma być muzyką rozrywkową, luźną i przyjazną. Bardziej już znośne jest dla mnie nadmierne przesłodzenie materiału nawet. Jeśli potrzebuję bardziej agresywnego brzmienia, to zdecydowanie sięgam po instrumentalną muzykę filmową z horrorów i thrillerów, nie po elektroniczne i zaopatrzone w słowa pop, rock, metal i rap (oraz ich dziwnie nazywające się odmiany). W agresywnym brzmieniu poszukuję jednego - wyraźnie zaznaczonego dystansu i swobody interpretacji. W agresji osiągniętej samym brzmieniem jest to możliwe. Gdy do tego dojdzie jeszcze agresywny śpiew, cały materiał muszę zacząć traktować już całkiem serio, przez co zamiast odczuwać przybywającą z agresji, dającą się kreatywnie wykorzystać, energię, zaczynam odczuwać demotywującego doła. Nie jest to przyjemne, tym bardziej, że nie lubię mieć skłonności masochistycznych.
Co mogło wpłynąć na mój brak zainteresowania tekstem śpiewanym? Sam nie wiem, być może powszechna płytkość i przewidywalność większości tekstów z muzyki rozrywkowej puszczanej w radiu? Ponadto stałe dorastanie i rozumienie coraz większej ilości rzeczy z roku na rok także zrobiło swoje. Weźmy na przykład kultowy polski utwór "Czerwone korale". Pamiętam czasy swojego wczesnego dzieciństwa, kiedy ten utwór wyszedł i zrobił masową furorę puszczany co chwila w radiach i telewizji przy niedzielnym obiadku po kościele. Jakiż był skoczny i wpadający w ucho! Tekstu się wtedy za grosz nie rozumiało, bo było się za młodym, by rozumieć pewne sprawy oraz przenośnie. I co po tych wszystkich latach nastąpiło? Nagłe olśnienie i zarazem zniesmaczenie. A to właściwie tylko czubek góry lodowej...
Mam wrażenie, że to istna plaga w dzisiejszych czasach. Zewsząd słuchacze są atakowani tak zwaną "muzyką rozrywkową" która najczęściej sprowadza się tylko do płytkich pioseneczek o miłości, imprezach i seksie. Jeszcze jak się weźmie pod lupę amerykański (światowy?) pop lub nasze rodzime disco-polo, to się dosłownie nóż w kieszeni otwiera. To się nazywa rozrywka?! Przecież jest tak dużo innego luźnego materiału do sporządzania rozrywkowych tekstów! Śpiewanie np. o dinozaurach i jaskiniowcach oczywiście jest równie kiczowate jak o nieszczęśliwej miłości, zakrapianej imprezie i podwiniętej spódniczce Marysi, ale przynajmniej stanowi jakieś urozmaicenie wachlarza schematu tworzenia ciekawych tekstów, z których także można czerpać fun.
Ciekaw jestem, kiedy inwencja artystów i gusta słuchaczy wyewoluują w coś adekwatnego do cywilizacji XXI wieku, w którym, nie ma bata, ludzie potrzebują bardziej wyrafinowanych rozrywek do walki z narastającym stresem...
Deficyt brzmieniowy
Uwielbiam przepych. Lubię wychwytywać różne ciekawe dźwięki i przebierać w kontrapunktach. Muzyka dzięki temu zyskuje na nieliniowości odsłuchań. Raz się mogę skupić na głównej linii melodycznej, innym razem (lub gdy mam po prostu lepszy sprzęt audio) przysłuchuję się poukrywanym tu i ówdzie dźwiękom tła. Ileż to razy było, gdy jakiś utwór na początku wydawał mi się potwornie przeciętny, by potem zaimponować czymś niewielkim i ledwie słyszalnym, co sprawiało, że choćby dla tego małego, specyficznego fragmentu chciałem słuchać w kółko tego "przeciętnego" utworu...
Niestety dziś z warstwą melodyczną muzyki rozrywkowej (zwłaszcza tej mainstreamowej) bywa niezbyt ciekawie. Twórcy ograniczają się najczęściej do słabo skomponowanej elektroniki przesyconej basami, stukotaniem, rozporkami* i przeładowaniami**. Zapomnieniu uległy ciekawie brzmiące i w pełni fizyczne instrumenty oraz twórcze dokonania wcześniejszych DJ'ów na ich prostych, 8-bitowych syntezatorach. Nie będę już mówił o większości podkładów muzycznych do utworów w stylu hip-hop i rap, bo to już jest kompletnie nie na mój gust i wymagania.
Prostota melodii w muzyce również potrafi zdziałać cuda. Oczywiście dobrze skomponowana prostota, która wbrew nazwie nie może być jednak prosta i monotonna.
* Rozporek - moje określenie elektrycznego brzmienia osiąganego za pomocą syntezatora. Brzmi to po prostu jak zamek błyskawiczny podczas działania lub inny ośrodek modulujący odgłosy fekalne (znane także jako odgłosy zza światów)...
** Przeładowania (znane także jako Załadowania, Wyładowania lub Zaje-super-hiper-duper-turbo-dymo-nukleo-atomo-wania - również moja definicja bardzo powszechnie wykorzystywanego ostatnio schematu w szeroko pojętej muzyce elektronicznej nakazującego, by w co najmniej dwóch momentach kompozycji umieścić nafaszerowaną elektronicznymi dźwiękami narastającą i kumulującą się papkę, która następnie tak jakby wybucha i pozostawia po sobie mega-hiper-super-epicko brzmiący temat przewodni utworu. To wszystko po to, by przyprawić słuchacza o padaczkowe ruchy głową, który w tym momencie dostaje spazmów z omylnego wrażenia jakby właśnie stało się coś niesamowitego i niepowtarzalnego w świecie muzyki. Tanizna...
Agresja
Nie lubię nadmiernej i mocno wyeksponowanej agresji w muzyce oraz klipach wideo ją promujących. Nie w muzyce, która z założenia ma być muzyką rozrywkową, luźną i przyjazną. Bardziej już znośne jest dla mnie nadmierne przesłodzenie materiału nawet. Jeśli potrzebuję bardziej agresywnego brzmienia, to zdecydowanie sięgam po instrumentalną muzykę filmową z horrorów i thrillerów, nie po elektroniczne i zaopatrzone w słowa pop, rock, metal i rap (oraz ich dziwnie nazywające się odmiany). W agresywnym brzmieniu poszukuję jednego - wyraźnie zaznaczonego dystansu i swobody interpretacji. W agresji osiągniętej samym brzmieniem jest to możliwe. Gdy do tego dojdzie jeszcze agresywny śpiew, cały materiał muszę zacząć traktować już całkiem serio, przez co zamiast odczuwać przybywającą z agresji, dającą się kreatywnie wykorzystać, energię, zaczynam odczuwać demotywującego doła. Nie jest to przyjemne, tym bardziej, że nie lubię mieć skłonności masochistycznych.
No, wymieniłem już rzeczy, których w muzyce nie lubię wysłuchiwać. Pora więc na konkrety. Jak zapewne wiecie z strony "O Raptorze", mym głównym gatunkiem muzycznym, któremu się przysłuchuję, jest muzyka filmowa z szczególnym naciskiem na jej czysto instrumentalne utwory. Taki styl po prostu jest moim zdaniem najbliższy głównej idei muzyki filmowej, jaką jest ilustracja zdarzeń zaistniałych w filmie i jest jednocześnie najczystszy emocjonalnie. Utwory filmowe osiągnięte elektroniką najczęściej nie trzymają mej uwagi zbyt długo, chyba że ich stosowanie jest wyjaśnione wymogami i stylistyką filmu bądź sceny, a ich kompozycja od strony technicznej również jest sprawna. Musicale natomiast staram się traktować z sporą dozą rezerwy i dopóki piosenki w nich zawarte starają się uzupełniać zawarte w nich historie, tak długo nie mam nic przeciw nim. Mimo wszystko sceny musicalowe w filmach zawsze są dla mnie głównie aktem czysto stylistycznym (takim "efektem specjalnym") niż głównym nośnikiem fabularnym.
Kontrastem dla pełnej życia i emocji muzyki filmowej są dla mnie niektóre style martwej i wykalkulowanej muzyki elektronicznej (mówiąc ściślej - syntetycznej). Z tą różnicą, że na ogół muzyka elektroniczna towarzyszy w moim życiu tylko epizodycznie, podczas gdy filmowa jest ze mną cały czas. Epizody wielbienia tego typu muzyki zamykają się zazwyczaj w chęci tymczasowego poszukiwania nowych, czysto rozrywkowych brzmień, które mają inspirować i dawać przysłowiowego "kopa" energetycznego do działania, którego zazwyczaj ciężko doświadczyć w nieco stetryczałej naturze muzyki filmowej.
Oprócz samej muzyki jako takiej, w ulubionych mi stylach podoba mi się również ich rzeczywista otoczka, design reprezentujący dany gatunek. Od zawsze imponowali mi przemili dziadkowie w szykownych garniakach kierujący liczną orkiestrą przy pomocy zaledwie... patyczka? Ach, batuty fachowo mówiąc! Albo ubrani w śmieszne kolorowości, spoceni DJ'e kreujący abstrakcyjne dźwięki przy pomocy różnych tajemniczych urządzeń.
I... eee... właściwie to byłoby już na tyle. Stwierdzam, że muzyka jest zbyt skomplikowanym i abstrakcyjnym tematem, by go bardziej szczegółowo rozpracowywać. Wszystko jest kwestią gustu, nastroju i decydującej chwili, w której ją odbieramy. A jaka jest Wasza ulubiona muzyka?