23.12.2013

Świętowanie Raptorego 2013

Zbliża się koniec roku, a ja muszę przyznać, że nie wiem, jak go z przytupem zakończyć. Po prostu nie wiem.

Może podsumuję:
Rok ten był w sumie udany, zarówno pod względem śledzonej przeze mnie popkultury - którą to oczywiście żyję i żywię się - oraz poniekąd w życiu osobistym. Przeprowadziłem się do nowego domu, Jurassic Park miał swoją 20 rocznicę (ja zresztą również), czwarta część została potwierdzona i w końcu rozpocznie się niebawem produkcja, spędziłem dobre trzy tygodnie na udanych wakacjach, zmodernizowałem nieco swoje główne narzędzie pracy, i... w sumie sporo tego jeszcze było. Był to w sumie bardzo aktywny dla mnie rok i w zasadzie chciałbym odpocząć już nieco. Nie przywykłem do takiego tempa. Tak dużo zmian jeszcze nie miałem, a zazwyczaj wolę na nowe rejony wkraczać ostrożnie i z rozwagą.

Wszystko to, i jeszcze wiele więcej, chciałbym jakoś zaradnie zakończyć i rozpocząć nowy rok z nową, świeżą energią. Niestety nie mam jak, ani z kim. Zaraz po nowym roku czekają mnie w szkole męczące egzaminy oraz praktyki w serwisie komputerowym, których przez przewlekłe choroby niesprzyjającego mi czasu zimowego nie mogłem wszystkich zaliczyć. I, no cóż, mam wrażenie, że moja osobowość nie nadaje się do żadnych wielkich zabaw. Nie tylko chodzi o to, że (z racji, że jestem agnostykiem) nie obchodzę Świąt. Chodzi głównie o to, że nie pasuje mi forma tych wszystkich zabaw, zwłaszcza Sylwester. Nie odpowiada mi ta cała mainstreamowa otoczka zabawy polegającej głównie na spotkaniu rodzinnym (lub towarzyskim), składaniu życzeń i na koniec podtruwaniu się, by "wspólnie" uczcić przyjście Pana, lub Nowy Rok.

Szkoda, że świętowanie "po swojemu" ogranicza się zazwyczaj do świętowania w samotności. W takich sytuacjach zazwyczaj najlepiej zamknąć się w pokoju i 'grać w grę', bo oczywiście nie ma nikogo, kto by się przejął czyjąś innością pod względem interesujących go standardów, formy i granic zabawy.

Cóż, nie lubię trunków i nie cierpię świętować z kimś, kto po wypiciu wydaje się nie być już sobą, na "sterydach". Wolę rozmawiać z ludźmi, którzy są w pełni świadomi siebie i swoich rozmówców.

Może jestem nieco prostolinijny i dotykam mało odkrywczego tematu jak na kraj, w którym przyszło mi istnieć, jednak cóż powiedzieć. Jest to główny powód, przez który nie cierpię różnego rodzaju świąt. Są w moich oczach po prostu mało prawdziwe, gdyż to ludzie pod wpływem tych świąt stają się nieprawdziwi. Tacy potulni, gdy życzą wszystkiego dobrego, nawet, gdy tak nie myślą. Tacy uczynni, gdy ktoś słabszy psychicznie boi się zadźgać karpia pływającego w wannie. Szkoda, że w większości przypadków nie są tacy na co dzień.

Cóż. Pora przygotować prezent dla przyjaznych mi osób, które może agnostykami nie są, ale zachowują pewną prawdziwość w czasie Świąt. Prezent będzie skromny co prawda, ale myślę, że można go określić choć trochę "od serca".

Wszyscy życzą zazwyczaj wszystkiego dobrego, zdrowego, bogatego i urodziwego tym, którzy znajdują się w "swojskim kręgu". Ja natomiast życzę tego samego tym, którzy będą świętować samotnie. Czy to przed komputerem grając w Tomb Raidera*, czy to przed telewizorem kibicując Kevinowi, który co roku na Święta zostaje również sam...

Hoł-Hoł-Hoł! Wesołych Świąt! ROAR!





* Ze względu na to, że w tym roku była 20 rocznica Jurassic Park, i że skończyłem okrągłe 20 lat, postanowiłem zagrać w edycję Anniversary. Tak dla zachowania symboliki ;). Czyż to nie genialne? :D

10.12.2013

Wpływ "Grawitacji" na Raptorego

Ouch... Zeszło się nieco od ostatniego wpisu, gdyż w tym czasie miałem niesprawny komputer. Usterka nie była zbyt prosta, i naprawa wymagała ode mnie paru dni testów oraz inwestycji w nowy zasilacz. Poza tym miałem jeszcze kilka innych opóźniaczy. No ale już jestem i mogę wreszcie nadrobić niewysłany wcześniej wpis.

Tak jak już w poprzednim wpisie wspominałem, po krótkim i jakże treściwym spacerku po Empikach, wbiłem szybko do kina. Wyrobiłem się na tak zwaną "najlepszą część seansu", czyli reklamy, przez których niesamowitą głupotę zły humor po obejrzeniu książki "Niekrytego..." się niestety nawet tam, w kochanej sali projekcyjnej utrzymywał. Ponadto podczas jednej z reklam miałem nieodparte wrażenie, że widziałem kogoś mi znanego z widzenia w czasach liceum. Aż tak ludziom z mojego miasta zależy na tym, by się wepchnąć w kadr jakiejś reklamy bankowej? A niech sobie próbują. Osobiście, gdybym miał występować przed kamerą, widziałbym siebie w bardziej znakomitej roli...

:D

Tak więc po półgodzinnym maratonie reklamowym, właściwy film na który to przyszedłem, zaczął się... zaczynać. Rozsiadłem się wygodnie, założyłem okulary 3D (jeżeli te Multikinowe można tak nazwać...) i dałem się pochłonąć wizji pana Alfonso Cuaróna. "Gravity", bo o tym filmie dzisiaj mowa, był... czymś niezwykłym! Jako organizm naprawdę wrażliwy na filmową magię, muszę przyznać, że wyszedłem po tym dziele nie tyle syty i zadowolony, co raczej naprawdę odmieniony (!). Ale może po kolei.

Przede wszystkim wszelkie oczekiwania, które wykreował wcześniej odpowiednio klimatyczny trailer, zostały spełnione. Ba, nawet dostałem więcej niż w rzeczywistości oczekiwałem! Moje oczekiwania kierowały się raczej ku dobrze (i tylko dobrze) poprowadzonego thrillera z typowym, sztampowym wręcz scenariuszem. Nawet perfidnie prostym. Z "Gravity" jest jednak inaczej. Nie wątpię nawet, iż film ten może się stać jednym z lepszych filmów sci-fi tej dekady. Myślę, że spokojnie można go nominować na przyszłorocznej Gali Oscarowej w co najmniej trzech kategoriach. Film powala przede wszystkim audiowizualnie - czysta Magia Kina!

Tak więc postaram się krótko i bez spoilerów opisać kilka najważniejszych w tym filmie elementów:

Scenariusz - pomimo tematyki, która bardzo niewiele nowego wróżyła, udało się zapełnić te półtorej godziny dobrze zoptymalizowaną i bogatą treścią. Szczerze mówiąc spodziewałem się nieco nudnawego, z niepotrzebnymi dłużyznami thrillera, z nadmiernie patetyczną akcją i zbyt mocno rzucającymi się w oczy naciągnięciami. Tymczasem okazuje się, że bez tych elementów, które wymieniłem, nie da się obejść, ale Cuarón udowadnia, że można zaserwować ich dobrze wymierzoną i nie kpiącą z widza dawkę. Ponadto sam scenariusz przekracza czasami ustalone przez współczesne kino mainstreamowe granice, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że ogląda się przejaskrawioną i nadmiernie ugrzecznioną papkę. Oglądając ten film miałem wrażenie cofnięcia się w czasie do kilku dobrych filmów katastroficznych z lat dziewięćdziesiątych.

Efekty wizualne - bardzo precyzyjne. W wielu momentach praktycznie nie było widać, co jest cyfrowe a co żywe, mimo że mam już wyćwiczone oko na tym punkcie. Mimo że w paru momentach animacja mogła być lepsza, całość rozbraja. Godny gracz o Oscara. Jedynym istotnym dla mnie minusem jest 3D. Jego jakość w zwykłym multipleksie nie zachwyca, i już w pierwszej minucie moje oczy przyzwyczaiły się na tyle, że przestałem spostrzegać jakąkolwiek głębię przez prawie cały film. Swoją drogą film, który w dużej części przedstawia bardzo ciemne obrazy przestrzeni kosmicznej nie nadaje się za bardzo na 3D. Tutaj było sporo momentów, którym trójwymiar dopomógł w czarowaniu widza, jednak myślę, że sam film bez okularków jest w stanie oddziaływać podobnie. Warto jeszcze zwrócić uwagę na fakt, że w przypadku "Grawitacji" mamy do czynienia z nieprawdziwym, postkonwertowanym 3D. Niestety wytwórnie filmowe wciąż oszczędzają na tym punkcie i rzadko bywa, by jakiś film był w całości kręcony kamerami stereoskopowymi lub stereoskopowo renderowany (w przypadku animacji). Ale co tam się martwić, najważniejsze, że "Gravity" ogląda się perfekcyjnie także w 2D.

Montaż dźwięku - bardzo zgrabny i przestrzenny. Jednocześnie oszczędny i świetnie wpisujący się w przyjętą stylistykę filmu, która narzuca zachowanie jak największego realizmu w przestrzeni kosmicznej. Jak wiadomo, nie ma tam ośrodka, w którym mogłyby rozchodzić się fale dźwiękowe, więc zamiast tego, w zależności od sceny, widz jest w stanie "usłyszeć" ciszę, lub - co najbardziej ciekawe - dźwięki rozchodzące się w ośrodkach innych niż powietrze, np. kadłub sprzętu kosmicznego lub oczywiście wnętrza skafandra. Dialogi natomiast są prowadzone głównie przez komunikację radiową astronautów, co oczywiście również bezbłędnie słychać. Ogółem dźwięk jest również godny Nagrody Akademii.

Muzyka - podobnie jak z montażem dźwięku, tak tutaj możemy doświadczyć sporej pomysłowości twórców. Mimo że poza obrazem soundtrack jest mocno asłuchalny, w samym filmie brzmi niemal wybitnie. Muzyka przykuwa uwagę głównie tym, że mamy tu do czynienia niemal wyłącznie z syntetyczną ilustracją tego, co się dzieje na ekranie, z elementami lekko melancholijnego ambientu. Pośrednio uzupełnia ona więc widoczną przestrzeń o dźwięki, których naturalnie nie słyszymy w próżni. Taki pomysł spisuje się zwłaszcza w momentach akcji, gdy słuchacz (i widz zarazem oczywiście) zalewany jest ścianą syntetycznych i bliżej nieokreślonych "odgłosów" wpasowanych w widoczne w tym czasie części rozpadającego się w drobny mak sprzętu NASA.

Gra aktorów - przed obejrzeniem filmu sądziłem, że tak znani, wręcz mainstreamowi aktorzy jak Sandra Bullock i George Clooney wróżą tylko i jedynie lekkostrawną komercję (lub nawet komerchę). Nic z tych rzeczy! Aktorzy ci grają naprawdę wzorowo, a scenariusz nie podnieca się tymi nazwiskami tak bardzo, jak w wielu współczesnych, zwłaszcza młodzieżowych produkcjach. Nie sądzę jednak, że są to kreacje oscarowe. Są po prostu wzorowe jak na kino sci-fi choć nie wątpię, że tego roku na Oscarowej Gali pojawią się nominacje do lepszych ról. Jeżeli jednak Sandra Bullock znajdzie się w pierwszej piątce najlepszych pierwszoplanowych aktorek, będę tym mile zaskoczony.

Film ogółem jest wzorowy. Dawno nie widziałem czegoś, co rzeczywiście trzymałoby w napięciu przez cały czas trwania. Czegoś, co rzeczywiście intrygowałoby i inspirowało widza. Dla mnie, osobiście, film ten jest jakościowym olśnieniem na miarę Jurassic Park w roku 1993. Wciąga konceptem, napięciem i wizualnością. Myślę, że jest to kamień milowy na dużo większą skalę od "Avatara" z 2009 roku, który wizualnie nie zestarzał się, jednak fabularnie nie oferuje zbyt wiele ciekawego i urzekającego. "Grawitacja" była seansem, po którym fizycznie ciężko było się podnieść z fotela. Tak więc mogę z czystym sumieniem zaliczyć film Alfonso Cuaróna do listy swoich ulubionych, oraz polecić każdemu poszukującemu mistrzowskich thrillerów.