Ostatnio ruszyłem na podbój Warszawy, choćby po to, by obejrzeć sobie wygodnie jakiś film w kinie. W półgodzinnym oczekiwaniu na seans, postanowiłem pospacerować sobie trochę po Złototarasowych Empikach i pooglądać, co mają tam teraz ciekawego. W końcu to prawdziwy raj dla takich maniaków popkultury, jak ja. W pewnym momencie mój wzrok zatrzymał się na książce autora o znanym mi już z internetu nazwisku. Maciej Frączyk, czy też sławny (choć okropnie przereklamowany...) Niekryty Krytyk, wydał kolejną swoją książkę, tym razem we współpracy z innym znanym mi twórcą - ilustratorem Robertem Sienickim. Ich wspólne dzieło, zatytułowane "Ale kino! Czyli co by było, gdyby postaci filmowe były dziećmi", nie było mi jeszcze wcześniej w żaden sposób przedstawione, więc byłem niemało zaskoczony, że pan "Niekryty..." wydał kolejne wypociny na temat jego postrzegania świata, choć tak naprawdę zawsze byłem w stosunku do tego gościa mocno sceptyczny.
Tytuł oraz okładka wydała mi się dosyć zachęcająca, toteż bez wahania postanowiłem wyciągnąć swe odnóże po tę książkę i ją na szybko przewertować przed pierwszymi reklamami na sali kinowej. Zanurkowałem więc i przeczytałem wstęp, który również wydał mi się obiecujący. Obiecujący naprawdę wiele.
Ale niestety. Jak to zwykle w życiu bywa, przeliczyłem się dosyć mocno. Autor nie podołał obiecankom wykreowanym w mojej głowie po przeczytaniu słów wstępu. Myślałem, że z tak infantylnego i mega-błahego założenia podanego w tytule, w połączeniu z interesującymi ilustracjami uda się coś temu Frączykowi wydobyć. Że uda mu się zagłębić w ten mający potencjał temat i przedstawić go czytelnikowi w sposób możliwie pełny i wartościowy. Niestety im dalej przeglądałem tę ksią... tfu! Tego nawet książką nie powinno się nazywać! Po pobieżnych oględzinach można stwierdzić, że ten twór ma raczej formę mocno niedopracowanego albumu z obrazkami, aniżeli pełnoprawnej książki z bogatą treścią. W tym produkcie jest więcej Sienickiego, aniżeli Frączyka! Tekst został ograniczony do minimum i ograniczał się do pojedynczych ciekawostek na temat ilustrowanych na sąsiednich stronach filmów. Strony z tekstem były tak białe, że aż w oczy raziło. Mogli chociaż czcionkę większą zastosować, choć zapewne nawet to niewiele by pomogło. Ciekawostki natomiast, oprócz tego, że tylko po jednej na film, to jeszcze takie, których większość już znałem przeglądając zasoby IMDB i Filmwebu. Pewnie nawet pisane były przy użyciu Ctrl+C & Ctrl+V z lekkim retuszem pojedynczych zdań bądź słów. Same ilustracje także nie spełniają w pełni swej funkcji i są raczej mocno nijakie. Brakuje szczegółu, który prawdę mówiąc łatwiej ujrzeć w oryginalnej serii komiksów Sienickiego na Stopklatce. Humor całości... jaki humor?! Czy teksty w stylu "zabrałeś moją zabawkę! Jesteś u pani!" z filmowym kontekstem są aby na pewno dobrym rozwiązaniem pierwotnego zamysłu autora? Nie dałoby się wykrzesać czegoś więcej i bardziej zaskakująco? Nawet ich ilość jest drastycznie mniejsza niż w niejednym, przeciętnym odcinku "Niekrytego Krytyka" na YouTube, chodź nawet tam ich poziom ogranicza się tylko do męczącego obrażania widza.
Cóż, całość tworu obydwu panów obejrzałem i przeczytałem w... niecałe dziesięć minut. Naprawdę nie widzę powodu, dla którego nawet pierwotny target tej książki - kinomani - mieliby wydawać na nią niecałe (czy nawet aż) 30 złotych. Treść tam zawarta nie jest godna nawet prezentu dla dziecka, które lubuje się w filmach czy choćby innych, typowych "ksiąskach z kololowymi oblaskami". Nawet fani "Niekrytego..." mogą być tym materiałem mocno zawiedzeni. Przy wydawaniu tego tworu zaoszczędzono nawet na korekcie tych znikomych ilości tekstu. Podczas pośpiesznego przeglądania całości natknąłem się na jedną i AŻ jedną, ohydną literówkę, o której nawet w większych tekstach nie powinno być mowy. Aż strach myśleć, co bym jeszcze wychwycił mając dodatkowe pół godziny i słownik w ręku... Niestety ewidentnie widać, że pan Frączyk, wykorzystując swoją popularność i węsząc łatwy zarobek, namówił kolegę Roberta, by popracowali razem przez tydzień lub dwa nad tytułem, który pan Maciej sobie ubzdurał któregoś dnia przy popołudniowej kawce nie dopracowując nawet ogólnej myśli nad konceptem.
Naprawdę się cieszę, że w żaden sposób nic mnie nie podkusiło do zakupu tego albumu. Mam nadzieję, że moja mała recenzja ustrzeże też innych przed zakupem tego ładnie wyglądającego, lecz niedopracowanego u podstaw produktu. Skoro Frączyk jest takim ignorantem, że nawet o dzieciach i filmach nie potrafi nic ciekawego wykrzesać i przelać na papier, to ja wolę nie wiedzieć, jaka będzie przyszłość tego publicysty.
Poszedłem więc z poszarpanymi nerwami do kina na film, po którym wyszedłem w takim stanie, jakiego dawno nie doświadczyłem. Ale to będzie temat na następny wpis ;) .
Tytuł oraz okładka wydała mi się dosyć zachęcająca, toteż bez wahania postanowiłem wyciągnąć swe odnóże po tę książkę i ją na szybko przewertować przed pierwszymi reklamami na sali kinowej. Zanurkowałem więc i przeczytałem wstęp, który również wydał mi się obiecujący. Obiecujący naprawdę wiele.
Ale niestety. Jak to zwykle w życiu bywa, przeliczyłem się dosyć mocno. Autor nie podołał obiecankom wykreowanym w mojej głowie po przeczytaniu słów wstępu. Myślałem, że z tak infantylnego i mega-błahego założenia podanego w tytule, w połączeniu z interesującymi ilustracjami uda się coś temu Frączykowi wydobyć. Że uda mu się zagłębić w ten mający potencjał temat i przedstawić go czytelnikowi w sposób możliwie pełny i wartościowy. Niestety im dalej przeglądałem tę ksią... tfu! Tego nawet książką nie powinno się nazywać! Po pobieżnych oględzinach można stwierdzić, że ten twór ma raczej formę mocno niedopracowanego albumu z obrazkami, aniżeli pełnoprawnej książki z bogatą treścią. W tym produkcie jest więcej Sienickiego, aniżeli Frączyka! Tekst został ograniczony do minimum i ograniczał się do pojedynczych ciekawostek na temat ilustrowanych na sąsiednich stronach filmów. Strony z tekstem były tak białe, że aż w oczy raziło. Mogli chociaż czcionkę większą zastosować, choć zapewne nawet to niewiele by pomogło. Ciekawostki natomiast, oprócz tego, że tylko po jednej na film, to jeszcze takie, których większość już znałem przeglądając zasoby IMDB i Filmwebu. Pewnie nawet pisane były przy użyciu Ctrl+C & Ctrl+V z lekkim retuszem pojedynczych zdań bądź słów. Same ilustracje także nie spełniają w pełni swej funkcji i są raczej mocno nijakie. Brakuje szczegółu, który prawdę mówiąc łatwiej ujrzeć w oryginalnej serii komiksów Sienickiego na Stopklatce. Humor całości... jaki humor?! Czy teksty w stylu "zabrałeś moją zabawkę! Jesteś u pani!" z filmowym kontekstem są aby na pewno dobrym rozwiązaniem pierwotnego zamysłu autora? Nie dałoby się wykrzesać czegoś więcej i bardziej zaskakująco? Nawet ich ilość jest drastycznie mniejsza niż w niejednym, przeciętnym odcinku "Niekrytego Krytyka" na YouTube, chodź nawet tam ich poziom ogranicza się tylko do męczącego obrażania widza.
Cóż, całość tworu obydwu panów obejrzałem i przeczytałem w... niecałe dziesięć minut. Naprawdę nie widzę powodu, dla którego nawet pierwotny target tej książki - kinomani - mieliby wydawać na nią niecałe (czy nawet aż) 30 złotych. Treść tam zawarta nie jest godna nawet prezentu dla dziecka, które lubuje się w filmach czy choćby innych, typowych "ksiąskach z kololowymi oblaskami". Nawet fani "Niekrytego..." mogą być tym materiałem mocno zawiedzeni. Przy wydawaniu tego tworu zaoszczędzono nawet na korekcie tych znikomych ilości tekstu. Podczas pośpiesznego przeglądania całości natknąłem się na jedną i AŻ jedną, ohydną literówkę, o której nawet w większych tekstach nie powinno być mowy. Aż strach myśleć, co bym jeszcze wychwycił mając dodatkowe pół godziny i słownik w ręku... Niestety ewidentnie widać, że pan Frączyk, wykorzystując swoją popularność i węsząc łatwy zarobek, namówił kolegę Roberta, by popracowali razem przez tydzień lub dwa nad tytułem, który pan Maciej sobie ubzdurał któregoś dnia przy popołudniowej kawce nie dopracowując nawet ogólnej myśli nad konceptem.
Naprawdę się cieszę, że w żaden sposób nic mnie nie podkusiło do zakupu tego albumu. Mam nadzieję, że moja mała recenzja ustrzeże też innych przed zakupem tego ładnie wyglądającego, lecz niedopracowanego u podstaw produktu. Skoro Frączyk jest takim ignorantem, że nawet o dzieciach i filmach nie potrafi nic ciekawego wykrzesać i przelać na papier, to ja wolę nie wiedzieć, jaka będzie przyszłość tego publicysty.
Poszedłem więc z poszarpanymi nerwami do kina na film, po którym wyszedłem w takim stanie, jakiego dawno nie doświadczyłem. Ale to będzie temat na następny wpis ;) .