19.08.2013

Słowozapomnienie

Ostatnio popadłem w samozachwyt z powodu pewnej durnej przypadłości, której jestem dumnym posiadaczem. Dlaczego dumnym? O tym za chwilę, gdyż najpierw postaram się przytoczyć luźną definicję tego "schorzenia".

Jestem letologikiem, nie ukrywam tego. Część czytających zapewne skrzywi się na widok nowego, nieznanego im do tej pory słowa. To jakaś dziedzina nauki? To jakaś choroba? Fobia czy coś innego w deseń aptekarskiego jezykotwórstwa? Nie, nie i nie. Nic z tych rzeczy. Letologikę tłumaczę jako osobowość umysłu, który podczas skomplikowanej czynności werbalnego komunikowania się z innymi osobnikami nie jest często w stanie przypomnieć sobie konkretnego, nawet najprostszego słowa wyrażającego jego myśli. Może się to wydawać dziwne, jednak z doświadczenia wiem jak to działa. Mówię o czymś do pewnej osoby i nagle się zacinam, gdyż w sentencji mojej doszedłem do słowa, którego nie jestem w stanie w żaden sposób wypowiedzieć. Nawet nie znam żadnych sylab i liter występujących w tym słowie. W głowie wrzawa mająca pomóc w jak najszybszym odnalezieniu tego słowa, której pomóc może jedynie konkretna emocja z nim związana. I nic. Zaczynam tylko popstrykiwać od niechcenia palcami prawej ręki i kiwać głową do rozmówcy, co często się przeradza w naprawdę zabawną sytuację:
- ...podobno najnowsze badania dowodzą, że... hmmh...
- No co tak pstrykasz!?
- Wiesz co? Zapomniałem słowa...
- :/ ...?
- Słuchaj, jak się nazywa taki ptak, co szybko biega i krążą legendy, że ponoć przestraszony chowa głowę w piasek, by powstrzymać potencjalny atak czkawki?
- No, struś :/ ...
- No tak! Strutiomim! Struthiomimus altus! Tak! No więc właśnie, podobno najnowsze badania dowodzą, że strutiomimy najprawdopodobniej posiadały pióra i były wszystkożerne... blablabla...

Potrafię więc swojego rozmówcę wprowadzić czasem w swoiste, Raptorowe kalambury.

Na zakończenie definicji chciałbym wspomnieć o niepokojącym mnie fakcie, iż słowa "letologika" nie mogłem znaleźć w oficjalnym słowniku. O pojęciu wiem więc z nieoficjalnych źródeł internetowych. Nawet Ciocia Wikipedia prawi o nim tylko w trzech językach, w tym angielskim, który zawiera niezbyt wyczerpujące informacje. Czyli wychodzi na to, że najprawdopodobniej polscy internauci byli szybsi w implementacji tego słowa z greki do naszego języka.

Skończyłem więc o definicji, czas przejść do tego, dlaczego z tego powodu popadłem w mały samozachwyt.

Otóż było to po części spowodowane zasadą, która nakazuje widzieć we wszystkich swoich słabościach dające się wykorzystywać zalety. I tak, rozmowa z kimkolwiek, nawet niespecjalnie przejawiającym zainteresowanie dalszą konwersacją, może się stać bardziej interesująca i dynamiczna dla obu stron. Czasami wychodzi z tego nawet coś przesadnego - niezamierzony flirt z ludzką samicą (o ile dobrze rozpoznaję rumieńce na ich twarzoczaszkach*), czasami nie wychodzi w ogóle, gdy rozmówca się spojrzy na mnie jak na kompletnego kosmitę. Ale i tak się tym nie przejmuję, bo przynajmniej coś się dzieje i jest ciekawiej dzięki temu.

I w sumie cieszę się, że mogę wykorzystać swoje powolne myślenie w zgrabny sposób, gdyż to potrafi wiele ułatwić w niełatwych w dzisiejszych czasach kontaktach z ludźmi. Ot kolejna, ciekawa umiejętność do postawienia na półkę z trofeami...



* Kiedyś się chyba prosto z mostu zapytam jednej, jak odebrała moje zacięcie się ;) .

9.08.2013

Życie bez komputera może być jednak piękne...

...To prawda niezaprzeczalna, nawet dla praktykującego informatyka, którym jestem. Może wyolbrzymiam, ale po kolei.

Cóż, wiele wskazywało na to, że w tym roku (jak i zresztą w każdym wcześniejszym...) przegniłbym siedząc przed komputerem w najlepsze, i tym samym, nic konkretnego poza nim nie osiągnął. I tak wystarczył jeden czynnik, który odwrócił ten przykry los komputerowego nerda o 180 stopni - Przyjaciele.

Tak, jestem takim typem nerda, któremu się poszczęściło. Zdobyłem Przyjaciół w prawdziwym Życiu i stanowią idealne odniesienie do rzeczywistości pozamonitorowej. Dzięki nim jestem w stanie uzyskać złoty środek między światem wyimaginowanym, i tym bardziej przyziemnym, który czasami okazuje się nawet bardziej atrakcyjny i wzmagający produktywność niż myślałem.

Tak więc Przyjaciele się zaoferowali i poświęcili mi trochę miejsca tam, dokąd co roku się zjeżdżają. Wyciągnęli mnie z domu na więcej niż dziesięć kilometrów! Jako nerdowiec, naprawdę rzadko podróżuję dalej niż te dziesięć kilometrów. Ba, potrafię nawet więcej niż tydzień nie wychylać nosa za drzwi!

Ech, wiem, że jako przedstawiciel Raptoryzmu powinienem skupić więcej uwagi na swojej formie fizycznej i metabolizmie. Raptory były istotami niemal idealnymi - inteligentne i zwinne. Ja też powinienem pomyśleć o sobie i wziąć się za uzyskiwanie tego. Tym bardziej, że jestem i tak w dosyć komfortowej sytuacji metabolicznej: przy wzroście 182 cm ważę zaledwie 65 kg! Mam więc, tym bardziej jako mężczyzna, sporą niedowagę, albo po prostu niektóre z moich wnętrzności składają się z antymaterii. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby okazało się jednak, że w moich długich na siedem metrów kiszkach znajdował się pełnoprawny zderzacz hadronów, przez który jestem taki chudy...

Tak więc, jako że nie chciałem kolejnych to wakacji przegnuśnieć przed komputerem, z chęcią wybrałem się razem z Przyjaciółmi w niezapomnianą, trzytygodniową podróż na Mazury!

Właściwie nie będę wymieniał tutaj konkretnych sytuacji, które przeżyłem, gdyż nie taki był zamysł tego wpisu. Starałem się wykorzystać ten czas jak najlepiej się dało, i to tak, że chyba nawet gospodarze tej wyprawy nie mogli za mną nadążyć :) . Ale i tak jestem im wdzięczny za poświęcony mi czas i miejsce, w końcu bez nich przesiedziałbym całe wakacje grzebiąc w sieciach i oglądając filmy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych z wypożyczalni DVD. To mało ciekawe zajęcia, nie mówiąc już o powikłaniach zdrowotnych i osamotnieniu... A tak nauczyłem się masy nowych rzeczy o życiu pozakomputerowym, m.in. łowienia ryb i ich wstępnego patroszenia (bardzo przyjemna i odprężająca czynność, lepsza niż nawet naparzanie w grę FPS...). Ponadto opanowałem pewien zacny sposób poruszania się, mianowicie pływanie (naprawdę polecam, bardzo wygodne, zwłaszcza w wodzie...).

Może jeszcze kiedyś opiszę niektóre przygody, które przeżyłem wspólnie z Przyjaciółmi na tej wyprawie, jednak teraz wolałbym przechodzić pomału do końca tego wpisu. Otóż po powrocie stwierdzam, że... nie, nie mam na myśli tylko niedosytu... że po prostu nie mogę się nauczyć egzystować z powrotem w domu! Inny klimat, inne jedzenie, inne otoczenie i... ogromna skrzynka pełna tajemniczych, elektronicznych bebechów, przy której, po trzech tygodniach niepraktykowania, kompletnie nic konstruktywnego nie potrafię zrobić. Nawet ten wpis powstawał w męczarniach i był robiony w przeważającej części na telefonie, gdyż od niego się raczej nie odzwyczaiłem zbytnio.

Ech, ten stan ciągnie się już drugi tydzień. Nie wiem, dlaczego, ale za każdym razem jak zasiądę przed swoim sprzętem, to czuję, że jest mi niewygodnie i jestem w jakiś sposób skrępowany. W efekcie nie mogę się zabrać za nic produktywnego. Nawet próbowałem się do tego zmuszać, jednak nic z tego - jedyne, co jestem w stanie zrobić, to posiedzieć trochę w internecie, pogadać z uczestnikami pewnego projektu, o którym będę musiał poświęcić jeden wpis, i... tyle. Choć nawet i do tego się zmuszam. A przecież po powrocie miałem zająć się dalszą nauką o sieciach, przeprowadzić porządny remanent w systemie i zaprowadzić porządki w osobistym database, nie licząc masy pobocznych zadań...

Niestety tak to już jest, że najchętniej wróciłbym do miejsca, w którym nie tak dawno nauczyłem się w pełni egzystować. Powrót do starego trybu życia jest trudny i nawet ośmielę się powiedzieć - niechciany. Lista zadań i obowiązków niezbędnych do wykonania przy pomocy mojego głównego narzędzia - komputera - wydaje się teraz długa jak Mur Chiński. Czy dam radę? Czas pokaże...