8.06.2013

20-lecie Jurassic Park - Wielkie Święto Raptorego

Nie ma nic lepszego dla raptora jak rozpocząć bloga o Raptoryzmie niedługo po wielkim święcie, jakim było celebrowanie dwudziestej rocznicy filmu. Filmu, od którego się wszystko zaczęło! Z niepohamowaną radością wstałem więc na premierę. Nawet nastawionych dziesięciu budzików nie potrzebowałem. Zadziałał mój zegar biologiczny lub raczej to, że spałem wyjątkowo lekkim, niemal świadomym snem marzyciela. A słońce tego dnia świeciło i w ogóle wszystko zdawało się układać perfekcyjnie. Podróż do Warszawy i wykupienie rezerwacji na pierwszy seans w Złotych Tarasach przebiegło gładko i wciąż wychwalam pod niebiosa tę przemiłą pannę, która mnie z uśmiechem i serdecznością obsłużyła w kasie z biletami. Z wdziękiem zrekompensowała szok, kiedy parę dni wcześniej dowiedziałem się o tym, że Jurassic Park nie będzie jednak grany w polskich IMAXach.

A seans...

Był to mój pierwszy raz, gdy ujrzałem prawdziwe dinozaury na dużym ekranie. Niestety nie miałem okazji być na pierwotnej premierze dwadzieścia lat temu, a po raz pierwszy obejrzałem go na kasecie VHS na początku zeszłego dziesięciolecia. Magia tego filmu znów mnie więc urzekła i sprawiła, że poczułem się jak dzieciak, co pierwszy raz ten film ogląda. Dodam jeszcze, że przedtem nie doświadczyłem tego filmu w warunkach lepszych niż DVD na komputerowym ekranie z przyzwoitymi słuchawkami na uszach w domowym zaciszu. Tutaj miałem więc od razu wszystko co najlepsze w Multikinowym multipleksie (czy to nie brzmi przypadkiem jak "w masłowym maśle"?). Wysoka, wyostrzona do granic możliwości rozdzielczość i zremasterowany, nieco różniący się od pierwowzoru dźwięk, dostosowany do współczesnych systemów dźwiękowych. A do tego jeszcze przyzwoicie zrobione 3D. Cud!

I cudem jest to, że jedyne na co można narzekać, to tylko polska dystrybucja i jej ignorancki wręcz rozmach. Bo gdzie te wszystkie licencjonowane zabawki i gadżety w McDonaldach? Gdzie seanse w kinach IMAX? Gdzie wszechobecny Logozaur? No właśnie... I do tego jeszcze studenckie bilety na seanse 3D podrożały! Musiałem się więc zadowolić jedynie pamiątkowym zdjęciem ogromnej reklamy w Warszawskim Centrum, reklamówkami w formie ulotek kinowych, nowymi czterema utworami z oficjalnego soundtracku w dystrybucji cyfrowej (który moim zdaniem, nie licząc starannej jakości masteringu, został wydany zdecydowanie za skromnie i nie doczekał się nawet fizycznego wydania na płycie) i ogromnym plakatem, otrzymanym w kinie. Choć w sumie nie jest to chyba aż tak mało :) ...

Wielka strata, że nie zdecydowali się na dystrybucję tego właśnie filmu w polskim IMAX. No ba! Wręcz skandaliczne to jest! W zeszłym roku można było doświadczyć innego widowiska jakim jest Titanic Camerona. Byłem na nim w IMAXie i nie żałuję - był tak samo perfekcyjny jak tegoroczny Jurassic Park. A możliwe, że nawet bardziej, tylko ciężko to stwierdzić na podstawie ogólnej jakości Multikinowego projektora i parametrów sali kinowej. Większość multipleksowych projektorów nadaje się tylko i jedynie do cyfrowych/analogowych filmów 2D, gdyż po prostu za słabo świecą. Po nałożeniu okularów obraz staje się ciemniejszy i niedosycony, przez co wiele efektu stereoskopii po prostu umyka. Dobre filmy ogląda się jednak dobrze nawet w słabych warunkach, a Jurassic Park jest tego świetnym przykładem.


Sam film nie zestarzał się tak bardzo, jak można by sądzić po tych dwudziestu latach. Wciąż poszczególne sekwencje wciskają w fotel i zadziwiają, że już wtedy potrafiono wykreować te wszystkie zaawansowane technicznie ujęcia. Dźwięk i montaż efektów dźwiękowych również robią ogromne wrażenie. Czytałem wiele opinii, po których można by sądzić, że nawet fani tego filmu do tej pory nie wiedzieli o tym, jak świetnie jest ten film udźwiękowiony. Dość dziwne, zważywszy to, że wcześniej z pewnością oglądali edycję DVD lub Blu-ray, w których mimo słyszalnej kompresji da się dużo usłyszeć.

Prawdziwą Przygodę przeżyłem jednak później, w jednym z ostatnich dni wyświetlania, trzy tygodnie po premierze. Udało mi się trafić na znacznie lepiej dostosowane do 3D kino multipleksowe, z nieco ciekawszą technologią wyświetlania. W Cinema City na Warszawskiej Sadybie, oprócz faktu, że mieści się ono tuż przy Fabryce Filmowych Marzeń zwaną też IMAXem, miałem do czynienia z czymś w rodzaju cudu a zarazem profanacją kina. Wszystko w tym kinie było zautomatyzowane i bardzo, hmm... niekinowe, obsługa jak najmniejsza i nie wchodząca do sali po seansie, by sprawdzić, czy należy posprzątać. Projektor w sali projekcyjnej był nastawiony najprawdopodobniej na całodobową playlistę, skoro moje wyostrzone zmysły nie wyczuwały tam jakiejkolwiek aktywności ludzkiej. Do tego jeszcze niepozorne, plastikowe okulary standardu MasterImage z soczewkami z jakiejś przezroczystej folii, które można było wziąć że sobą do domu. Mimo tego, taka technologia okazała się w tym kinie niemal perfekcyjna i dla mnie stosunkowo nowa, gdyż do tej pory nie miałem okazji przyjrzeć się jej bliżej. Sala była stosunkowo niewielka, ekran również. Obraz był jasny, szczegółowy i ostry, a udźwiękowienie sali również idealne. Najwyżej rozstaw foteli był dość niewygodny i podczas reklam (swoją drogą coraz bardziej irytujących...) długo szukałem najlepszego miejsca.

Podczas seansu byłem absolutnie sam. Żadnej gimbazy, szkolnych wycieczek, nawet takich fanatycznych starych pryków jak ja, co chcą przeżyć Przygodę Dzieciństwa raz jeszcze. Jednak mimo tej samotności czułem się podczas seansu bardzo swobodnie, mogłem nawet w spokoju wysiedzieć do ostatnich klatek napisów końcowych wsłuchując się w tematy muzyczne Williamsa i przyklaskiwać przy każdym istotnym w ekipie filmowej nazwisku. Były to w sumie moje wymarzone warunki, by niemal w pełni intymnie oddać się seansowi filmowemu. Aż strach myśleć, co utrwaliło się na prawdopodobnym monitoringu podczerwonym sali... Na pewno, jeśli ktokolwiek to ogląda, nie miał takiego enjoymentu jak ja na sali ;) . Ale to szczegół w porównaniu z tym, co przeżyłem na seansie.

Równie ciekawy co sam film miałem powrót z Warszawy do rodzimego miasta. Była noc a wrażenia po filmie i kolory, jakimi mieniła się, zazwyczaj brzydka w ciągu dnia, Warszawa sprawiły, że pokontemplowałem ten jakże błogi stan za długo. Na tyle długo, by stwierdzić, że powinienem wysiąść z autobusu pięć przystanków wcześniej... Jednak dzięki temu miałem świetną okazję, by zwiedzić spory kawał rejonu zwanego Powiślem i przyjrzeć się z bliska nocnej aktywności stolicy Rzeczypospolitej.

A morał z tej opowieści jest prosty i wszystkim znany: tradycyjne dla danej persony dzieła - np. Jurassic Park - najlepiej celebrować samemu, bo ewentualny towarzysz w postaci rodziny, przyjaciół, drugiej połowy itp. nie pozwoli nam się choćby przez chwilę zgubić i przeżyć dodatkowej, bardziej namacalnej przygody z dreszczykiem - brutalnym i mrocznym miastem Warszawa. A zwłaszcza gdy potencjalny towarzysz nie podziela zainteresowań wspomnianej persony i nie przeżywa tak samo jej tradycyjnych uniesień emocjonalnych.