23.12.2013

Świętowanie Raptorego 2013

Zbliża się koniec roku, a ja muszę przyznać, że nie wiem, jak go z przytupem zakończyć. Po prostu nie wiem.

Może podsumuję:
Rok ten był w sumie udany, zarówno pod względem śledzonej przeze mnie popkultury - którą to oczywiście żyję i żywię się - oraz poniekąd w życiu osobistym. Przeprowadziłem się do nowego domu, Jurassic Park miał swoją 20 rocznicę (ja zresztą również), czwarta część została potwierdzona i w końcu rozpocznie się niebawem produkcja, spędziłem dobre trzy tygodnie na udanych wakacjach, zmodernizowałem nieco swoje główne narzędzie pracy, i... w sumie sporo tego jeszcze było. Był to w sumie bardzo aktywny dla mnie rok i w zasadzie chciałbym odpocząć już nieco. Nie przywykłem do takiego tempa. Tak dużo zmian jeszcze nie miałem, a zazwyczaj wolę na nowe rejony wkraczać ostrożnie i z rozwagą.

Wszystko to, i jeszcze wiele więcej, chciałbym jakoś zaradnie zakończyć i rozpocząć nowy rok z nową, świeżą energią. Niestety nie mam jak, ani z kim. Zaraz po nowym roku czekają mnie w szkole męczące egzaminy oraz praktyki w serwisie komputerowym, których przez przewlekłe choroby niesprzyjającego mi czasu zimowego nie mogłem wszystkich zaliczyć. I, no cóż, mam wrażenie, że moja osobowość nie nadaje się do żadnych wielkich zabaw. Nie tylko chodzi o to, że (z racji, że jestem agnostykiem) nie obchodzę Świąt. Chodzi głównie o to, że nie pasuje mi forma tych wszystkich zabaw, zwłaszcza Sylwester. Nie odpowiada mi ta cała mainstreamowa otoczka zabawy polegającej głównie na spotkaniu rodzinnym (lub towarzyskim), składaniu życzeń i na koniec podtruwaniu się, by "wspólnie" uczcić przyjście Pana, lub Nowy Rok.

Szkoda, że świętowanie "po swojemu" ogranicza się zazwyczaj do świętowania w samotności. W takich sytuacjach zazwyczaj najlepiej zamknąć się w pokoju i 'grać w grę', bo oczywiście nie ma nikogo, kto by się przejął czyjąś innością pod względem interesujących go standardów, formy i granic zabawy.

Cóż, nie lubię trunków i nie cierpię świętować z kimś, kto po wypiciu wydaje się nie być już sobą, na "sterydach". Wolę rozmawiać z ludźmi, którzy są w pełni świadomi siebie i swoich rozmówców.

Może jestem nieco prostolinijny i dotykam mało odkrywczego tematu jak na kraj, w którym przyszło mi istnieć, jednak cóż powiedzieć. Jest to główny powód, przez który nie cierpię różnego rodzaju świąt. Są w moich oczach po prostu mało prawdziwe, gdyż to ludzie pod wpływem tych świąt stają się nieprawdziwi. Tacy potulni, gdy życzą wszystkiego dobrego, nawet, gdy tak nie myślą. Tacy uczynni, gdy ktoś słabszy psychicznie boi się zadźgać karpia pływającego w wannie. Szkoda, że w większości przypadków nie są tacy na co dzień.

Cóż. Pora przygotować prezent dla przyjaznych mi osób, które może agnostykami nie są, ale zachowują pewną prawdziwość w czasie Świąt. Prezent będzie skromny co prawda, ale myślę, że można go określić choć trochę "od serca".

Wszyscy życzą zazwyczaj wszystkiego dobrego, zdrowego, bogatego i urodziwego tym, którzy znajdują się w "swojskim kręgu". Ja natomiast życzę tego samego tym, którzy będą świętować samotnie. Czy to przed komputerem grając w Tomb Raidera*, czy to przed telewizorem kibicując Kevinowi, który co roku na Święta zostaje również sam...

Hoł-Hoł-Hoł! Wesołych Świąt! ROAR!





* Ze względu na to, że w tym roku była 20 rocznica Jurassic Park, i że skończyłem okrągłe 20 lat, postanowiłem zagrać w edycję Anniversary. Tak dla zachowania symboliki ;). Czyż to nie genialne? :D

10.12.2013

Wpływ "Grawitacji" na Raptorego

Ouch... Zeszło się nieco od ostatniego wpisu, gdyż w tym czasie miałem niesprawny komputer. Usterka nie była zbyt prosta, i naprawa wymagała ode mnie paru dni testów oraz inwestycji w nowy zasilacz. Poza tym miałem jeszcze kilka innych opóźniaczy. No ale już jestem i mogę wreszcie nadrobić niewysłany wcześniej wpis.

Tak jak już w poprzednim wpisie wspominałem, po krótkim i jakże treściwym spacerku po Empikach, wbiłem szybko do kina. Wyrobiłem się na tak zwaną "najlepszą część seansu", czyli reklamy, przez których niesamowitą głupotę zły humor po obejrzeniu książki "Niekrytego..." się niestety nawet tam, w kochanej sali projekcyjnej utrzymywał. Ponadto podczas jednej z reklam miałem nieodparte wrażenie, że widziałem kogoś mi znanego z widzenia w czasach liceum. Aż tak ludziom z mojego miasta zależy na tym, by się wepchnąć w kadr jakiejś reklamy bankowej? A niech sobie próbują. Osobiście, gdybym miał występować przed kamerą, widziałbym siebie w bardziej znakomitej roli...

:D

Tak więc po półgodzinnym maratonie reklamowym, właściwy film na który to przyszedłem, zaczął się... zaczynać. Rozsiadłem się wygodnie, założyłem okulary 3D (jeżeli te Multikinowe można tak nazwać...) i dałem się pochłonąć wizji pana Alfonso Cuaróna. "Gravity", bo o tym filmie dzisiaj mowa, był... czymś niezwykłym! Jako organizm naprawdę wrażliwy na filmową magię, muszę przyznać, że wyszedłem po tym dziele nie tyle syty i zadowolony, co raczej naprawdę odmieniony (!). Ale może po kolei.

Przede wszystkim wszelkie oczekiwania, które wykreował wcześniej odpowiednio klimatyczny trailer, zostały spełnione. Ba, nawet dostałem więcej niż w rzeczywistości oczekiwałem! Moje oczekiwania kierowały się raczej ku dobrze (i tylko dobrze) poprowadzonego thrillera z typowym, sztampowym wręcz scenariuszem. Nawet perfidnie prostym. Z "Gravity" jest jednak inaczej. Nie wątpię nawet, iż film ten może się stać jednym z lepszych filmów sci-fi tej dekady. Myślę, że spokojnie można go nominować na przyszłorocznej Gali Oscarowej w co najmniej trzech kategoriach. Film powala przede wszystkim audiowizualnie - czysta Magia Kina!

Tak więc postaram się krótko i bez spoilerów opisać kilka najważniejszych w tym filmie elementów:

Scenariusz - pomimo tematyki, która bardzo niewiele nowego wróżyła, udało się zapełnić te półtorej godziny dobrze zoptymalizowaną i bogatą treścią. Szczerze mówiąc spodziewałem się nieco nudnawego, z niepotrzebnymi dłużyznami thrillera, z nadmiernie patetyczną akcją i zbyt mocno rzucającymi się w oczy naciągnięciami. Tymczasem okazuje się, że bez tych elementów, które wymieniłem, nie da się obejść, ale Cuarón udowadnia, że można zaserwować ich dobrze wymierzoną i nie kpiącą z widza dawkę. Ponadto sam scenariusz przekracza czasami ustalone przez współczesne kino mainstreamowe granice, dzięki czemu nie ma się wrażenia, że ogląda się przejaskrawioną i nadmiernie ugrzecznioną papkę. Oglądając ten film miałem wrażenie cofnięcia się w czasie do kilku dobrych filmów katastroficznych z lat dziewięćdziesiątych.

Efekty wizualne - bardzo precyzyjne. W wielu momentach praktycznie nie było widać, co jest cyfrowe a co żywe, mimo że mam już wyćwiczone oko na tym punkcie. Mimo że w paru momentach animacja mogła być lepsza, całość rozbraja. Godny gracz o Oscara. Jedynym istotnym dla mnie minusem jest 3D. Jego jakość w zwykłym multipleksie nie zachwyca, i już w pierwszej minucie moje oczy przyzwyczaiły się na tyle, że przestałem spostrzegać jakąkolwiek głębię przez prawie cały film. Swoją drogą film, który w dużej części przedstawia bardzo ciemne obrazy przestrzeni kosmicznej nie nadaje się za bardzo na 3D. Tutaj było sporo momentów, którym trójwymiar dopomógł w czarowaniu widza, jednak myślę, że sam film bez okularków jest w stanie oddziaływać podobnie. Warto jeszcze zwrócić uwagę na fakt, że w przypadku "Grawitacji" mamy do czynienia z nieprawdziwym, postkonwertowanym 3D. Niestety wytwórnie filmowe wciąż oszczędzają na tym punkcie i rzadko bywa, by jakiś film był w całości kręcony kamerami stereoskopowymi lub stereoskopowo renderowany (w przypadku animacji). Ale co tam się martwić, najważniejsze, że "Gravity" ogląda się perfekcyjnie także w 2D.

Montaż dźwięku - bardzo zgrabny i przestrzenny. Jednocześnie oszczędny i świetnie wpisujący się w przyjętą stylistykę filmu, która narzuca zachowanie jak największego realizmu w przestrzeni kosmicznej. Jak wiadomo, nie ma tam ośrodka, w którym mogłyby rozchodzić się fale dźwiękowe, więc zamiast tego, w zależności od sceny, widz jest w stanie "usłyszeć" ciszę, lub - co najbardziej ciekawe - dźwięki rozchodzące się w ośrodkach innych niż powietrze, np. kadłub sprzętu kosmicznego lub oczywiście wnętrza skafandra. Dialogi natomiast są prowadzone głównie przez komunikację radiową astronautów, co oczywiście również bezbłędnie słychać. Ogółem dźwięk jest również godny Nagrody Akademii.

Muzyka - podobnie jak z montażem dźwięku, tak tutaj możemy doświadczyć sporej pomysłowości twórców. Mimo że poza obrazem soundtrack jest mocno asłuchalny, w samym filmie brzmi niemal wybitnie. Muzyka przykuwa uwagę głównie tym, że mamy tu do czynienia niemal wyłącznie z syntetyczną ilustracją tego, co się dzieje na ekranie, z elementami lekko melancholijnego ambientu. Pośrednio uzupełnia ona więc widoczną przestrzeń o dźwięki, których naturalnie nie słyszymy w próżni. Taki pomysł spisuje się zwłaszcza w momentach akcji, gdy słuchacz (i widz zarazem oczywiście) zalewany jest ścianą syntetycznych i bliżej nieokreślonych "odgłosów" wpasowanych w widoczne w tym czasie części rozpadającego się w drobny mak sprzętu NASA.

Gra aktorów - przed obejrzeniem filmu sądziłem, że tak znani, wręcz mainstreamowi aktorzy jak Sandra Bullock i George Clooney wróżą tylko i jedynie lekkostrawną komercję (lub nawet komerchę). Nic z tych rzeczy! Aktorzy ci grają naprawdę wzorowo, a scenariusz nie podnieca się tymi nazwiskami tak bardzo, jak w wielu współczesnych, zwłaszcza młodzieżowych produkcjach. Nie sądzę jednak, że są to kreacje oscarowe. Są po prostu wzorowe jak na kino sci-fi choć nie wątpię, że tego roku na Oscarowej Gali pojawią się nominacje do lepszych ról. Jeżeli jednak Sandra Bullock znajdzie się w pierwszej piątce najlepszych pierwszoplanowych aktorek, będę tym mile zaskoczony.

Film ogółem jest wzorowy. Dawno nie widziałem czegoś, co rzeczywiście trzymałoby w napięciu przez cały czas trwania. Czegoś, co rzeczywiście intrygowałoby i inspirowało widza. Dla mnie, osobiście, film ten jest jakościowym olśnieniem na miarę Jurassic Park w roku 1993. Wciąga konceptem, napięciem i wizualnością. Myślę, że jest to kamień milowy na dużo większą skalę od "Avatara" z 2009 roku, który wizualnie nie zestarzał się, jednak fabularnie nie oferuje zbyt wiele ciekawego i urzekającego. "Grawitacja" była seansem, po którym fizycznie ciężko było się podnieść z fotela. Tak więc mogę z czystym sumieniem zaliczyć film Alfonso Cuaróna do listy swoich ulubionych, oraz polecić każdemu poszukującemu mistrzowskich thrillerów.

25.10.2013

Niekryty Krytyk "myśli" o tym, co by było, gdyby postacie filmowe były dziećmi

Ostatnio ruszyłem na podbój Warszawy, choćby po to, by obejrzeć sobie wygodnie jakiś film w kinie. W półgodzinnym oczekiwaniu na seans, postanowiłem pospacerować sobie trochę po Złototarasowych Empikach i pooglądać, co mają tam teraz ciekawego. W końcu to prawdziwy raj dla takich maniaków popkultury, jak ja. W pewnym momencie mój wzrok zatrzymał się na książce autora o znanym mi już z internetu nazwisku. Maciej Frączyk, czy też sławny (choć okropnie przereklamowany...) Niekryty Krytyk, wydał kolejną swoją książkę, tym razem we współpracy z innym znanym mi twórcą - ilustratorem Robertem Sienickim. Ich wspólne dzieło, zatytułowane "Ale kino! Czyli co by było, gdyby postaci filmowe były dziećmi", nie było mi jeszcze wcześniej w żaden sposób przedstawione, więc byłem niemało zaskoczony, że pan "Niekryty..." wydał kolejne wypociny na temat jego postrzegania świata, choć tak naprawdę zawsze byłem w stosunku do tego gościa mocno sceptyczny.

Tytuł oraz okładka wydała mi się dosyć zachęcająca, toteż bez wahania postanowiłem wyciągnąć swe odnóże po tę książkę i ją na szybko przewertować przed pierwszymi reklamami na sali kinowej. Zanurkowałem więc i przeczytałem wstęp, który również wydał mi się obiecujący. Obiecujący naprawdę wiele.

Ale niestety. Jak to zwykle w życiu bywa, przeliczyłem się dosyć mocno. Autor nie podołał obiecankom wykreowanym w mojej głowie po przeczytaniu słów wstępu. Myślałem, że z tak infantylnego i mega-błahego założenia podanego w tytule, w połączeniu z interesującymi ilustracjami uda się coś temu Frączykowi wydobyć. Że uda mu się zagłębić w ten mający potencjał temat i przedstawić go czytelnikowi w sposób możliwie pełny i wartościowy. Niestety im dalej przeglądałem tę ksią... tfu! Tego nawet książką nie powinno się nazywać! Po pobieżnych oględzinach można stwierdzić, że ten twór ma raczej formę mocno niedopracowanego albumu z obrazkami, aniżeli pełnoprawnej książki z bogatą treścią. W tym produkcie jest więcej Sienickiego, aniżeli Frączyka! Tekst został ograniczony do minimum i ograniczał się do pojedynczych ciekawostek na temat ilustrowanych na sąsiednich stronach filmów. Strony z tekstem były tak białe, że aż w oczy raziło. Mogli chociaż czcionkę większą zastosować, choć zapewne nawet to niewiele by pomogło. Ciekawostki natomiast, oprócz tego, że tylko po jednej na film, to jeszcze takie, których większość już znałem przeglądając zasoby IMDB i Filmwebu. Pewnie nawet pisane były przy użyciu Ctrl+C & Ctrl+V z lekkim retuszem pojedynczych zdań bądź słów. Same ilustracje także nie spełniają w pełni swej funkcji i są raczej mocno nijakie. Brakuje szczegółu, który prawdę mówiąc łatwiej ujrzeć w oryginalnej serii komiksów Sienickiego na Stopklatce. Humor całości... jaki humor?! Czy teksty w stylu "zabrałeś moją zabawkę! Jesteś u pani!" z filmowym kontekstem są aby na pewno dobrym rozwiązaniem pierwotnego zamysłu autora? Nie dałoby się wykrzesać czegoś więcej i bardziej zaskakująco? Nawet ich ilość jest drastycznie mniejsza niż w niejednym, przeciętnym odcinku "Niekrytego Krytyka" na YouTube, chodź nawet tam ich poziom ogranicza się tylko do męczącego obrażania widza.

Cóż, całość tworu obydwu panów obejrzałem i przeczytałem w... niecałe dziesięć minut. Naprawdę nie widzę powodu, dla którego nawet pierwotny target tej książki - kinomani - mieliby wydawać na nią niecałe (czy nawet aż) 30 złotych. Treść tam zawarta nie jest godna nawet prezentu dla dziecka, które lubuje się w filmach czy choćby innych, typowych "ksiąskach z kololowymi oblaskami". Nawet fani "Niekrytego..." mogą być tym materiałem mocno zawiedzeni. Przy wydawaniu tego tworu zaoszczędzono nawet na korekcie tych znikomych ilości tekstu. Podczas pośpiesznego przeglądania całości natknąłem się na jedną i AŻ jedną, ohydną literówkę, o której nawet w większych tekstach nie powinno być mowy. Aż strach myśleć, co bym jeszcze wychwycił mając dodatkowe pół godziny i słownik w ręku... Niestety ewidentnie widać, że pan Frączyk, wykorzystując swoją popularność i węsząc łatwy zarobek, namówił kolegę Roberta, by popracowali razem przez tydzień lub dwa nad tytułem, który pan Maciej sobie ubzdurał któregoś dnia przy popołudniowej kawce nie dopracowując nawet ogólnej myśli nad konceptem.

Naprawdę się cieszę, że w żaden sposób nic mnie nie podkusiło do zakupu tego albumu. Mam nadzieję, że moja mała recenzja ustrzeże też innych przed zakupem tego ładnie wyglądającego, lecz niedopracowanego u podstaw produktu. Skoro Frączyk jest takim ignorantem, że nawet o dzieciach i filmach nie potrafi nic ciekawego wykrzesać i przelać na papier, to ja wolę nie wiedzieć, jaka będzie przyszłość tego publicysty.

Poszedłem więc z poszarpanymi nerwami do kina na film, po którym wyszedłem w takim stanie, jakiego dawno nie doświadczyłem. Ale to będzie temat na następny wpis ;) .

19.10.2013

Definicja Raptoryzmu, cz. I, prawdopodobnie ostatnia...

Jako że ten blog jest również o filozofii Życia, a ja się już jakoś trochę obeznałem na temat pisania na blogu, chciałbym zacząć określać, czym się kieruje moja własna filozofia egzystencjalna, dla której to właśnie m.in. powstał niniejszy blog. Chciałbym również ostrzec wszystkich, że zawarte niżej instrukcje "jak żyć" są wytworem moich długoletnich przemyśleń i można je zastosować obecnie raczej tylko do mnie samego. Nie próbuję przeprowadzać dyktatorskiej propagandy mojego systemu wartości, jednak jeśli komuś przypadną one do gustu i zdecyduje się nimi podążać, zrobi mi się niezmiernie miło :) . Choć i tak prawdą jest, że każdy musi dojrzeć do swojego, jak najbardziej dojrzałego nurtu systemu wartości, czerpiąc przy tym z wachlarza dostępnych już i wypracowanych przez lata innych nurtów, oraz kierując się przede wszystkim własnym sumieniem. Będę zaszczycony, jeśli zasady z Raptoryzmu będą dla kogoś cennymi wskazówkami w wyborze własnego, skustomizowanego nurtu, którym ma zamiar przedzierać się przez ciąg zdarzeń zwanym Życiem.

Tak więc przedstawiam Wam najważniejsze cechy, którymi kieruje się Raptoryzm. Niektórym punktom z pewnością przydałyby się osobne wpisy. Obecnie może się wydać sporo niedopowiedzeń i nieścisłości, które myślę później uzupełnić w osobnych wpisach na blogu, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zapraszam do czytania pierwszej części:

Zasada 01: Raptoryzm nie jest religią ani systemem politycznym.
Osobiście jestem agnostykiem. Nie czuję potrzeby wiary w Inteligentny Czynnik Stwórczy i jednocześnie nie neguję całkowicie możliwości jego istnienia. Myślę, że jest to kwestia wrażliwości umysłu poszczególnych jednostek, jeśli chodzi o tę potrzebę. Niektórzy ludzie nie potrafią po prostu żyć bez podparcia w Bogu, i właściwie im się w ogóle nie dziwię, gdyż bez tego może być rzeczywiście emocjonalnie trudno. Sam potrzebuję pewnego podparcia w postaci drugiej osoby, jednak wytłumaczenia Wszechrzeczy w postaci Boga już nie potrzebuję, gdyż mój umysł jest nastawiony na samodzielne dochodzenie do niskopoziomowych prawd na temat Wszechświata. Jestem dociekliwym badaczem pod tym względem i ufam najczęściej tylko własnym spostrzeżeniom, nieufnie i z umiarem bazując na odkryciach dokonanych przez innych. Co do polityki, to sprawa się przedstawia tutaj jeszcze prościej :) . Raptoryzm jest tylko stylem egzystowania i nie musi się mieszać z innymi przekonaniami. Jest jednak coś, do czego Raptoryzm stara się dążyć. Będzie o tym więcej w punkcie 03 moich osobistych zasad.

Zasada 02: Raptoryzm może być wiązany z innymi nurtami religijnymi oraz politycznymi.
Ta zasada powstała specjalnie dla tych, którzy są wierzący, ale chcieliby przyjąć raptorystyczny styl życia ;) . Jak wyżej pisałem w zasadzie 01, Raptoryzm sam w sobie nie zawiera nawet cząstki pojęć "polityka" i "religia", więc dla tych nurtów jest wolne miejsce do wypełnienia w razie potrzeby :) .

Zasada 03: Raptoryzm dąży do systemu tzw. "Mądrej anarchii".
Przede wszystkim cenię sobie wolność myśli. Mądra anarchia przede wszystkim dąży do niezależności jednostki z jednoczesnym utrzymaniem spójności i tolerancji w kontakcie z innymi jednostkami. Brzmi jak cudowny mit, jednak myślę, że warto do niego za wszelką cenę dążyć w dzisiejszych czasach. Jak i dlaczego, to temat na osobny, długi wpis, który postaram się kiedyś wytworzyć.

Zasada 04: Każdy raptorysta to naturalista.
Respektem należy darzyć prawa natury, ufać im i jednocześnie potrafić się nimi posługiwać z pokorą. I nie mówię tutaj o jakiejś specyficznej formie czczenia natury. To nie są już czasy "świętych krów z Indii" czy "świętych kotów z Egiptu". Po prostu chodzi tutaj o świadomość, że pewne siły są ponad nami i że trzeba to uszanować. Właściwie ciekawie wyglądałoby nawet takie czczenie i modlenie się do natury :) . Człowiek np. codziennie by wychodził na dwór na jakiś zielony skrawek, kładłby wygodnie i odmawiał jakieś naturystyczne zaklęcia ;) . Albo pamiętacie sposób, w jaki ludy Na'vi czciły naturę w filmie Avatar :D ? Coś w tym niby jest, jednak osobiście uważam takie rytuały za obecnie prymitywne i niepotrzebnie wymuszone.

Zasada 05: Raptoryzm traktuje poważnie sprawy związków międzyludzkich.
Czyli w miłości nie ma miejsca na niestałe związki "na spróbowanie", "bez zobowiązań" i tym podobne, nieodpowiedzialne i wprost hedonistyczne relacje. Podobnie jest z przyjaźnią, która również posiada pewne zasady, dzięki którym powinna stawać się silną, odpowiedzialną i trwałą. Bardzo delikatną sferą jest też potencjalna seksualność związku. Moim zdaniem jest to jedno z największych dóbr, jakie może przynieść miłość, które powinno nastąpić tylko wtedy, gdy jest pewność, że między dwojgiem ludzi panuje w pełni dojrzałe i stałe uczucie. Seksualność niesie za sobą ogromną odpowiedzialność ze względu na to, że jest to czas, w którym może się narodzić nowe, świadome Istnienie. I to nowe Życie zasługuje na to, by być oczekiwanym i wychowanym w bezpiecznych warunkach miłości rodziców. Przy tym oczywiste jest, iż nie jestem za jakimikolwiek środkami antykoncepcyjnymi, które propagują brak odpowiedzialności, powodują często niepotrzebny stres związany z możliwością zajścia w ciążę, oraz przede wszystkim są ewidentnym wynaturzeniem ludzkiej seksualności i systemu budowy rodziny. Ponadto rozwijają w pewnym stopniu hedonistyczny charakter związku, polegający na ciągłym zaspokajaniu własnych potrzeb i wzrastających w niewłaściwym kierunku wymaganiach co do partnera. Podobnie jest z aborcją lub in vitro. Jest to zaprzeczenie humanitarności i oczywista propaganda dążenia do własnych wygód po trupach.

Zasada 06: Raptorysta nie dąży do zniewoleń psychicznych lub organicznych.
Wszelkie używki takie jak alkohol, tytoń czy narkotyki, które nawet w małych ilościach wpływają ujemnie na stan organizmu (w tym świadomości), są przeze mnie nieakceptowane. Każdy szanujący się raptorysta wystrzega się sztucznej degeneracji i/lub pobudzania własnego stanu psychicznego i zdaje się na zaufanie swojemu naturalnemu stanowi. Bo skoro jest to i tak powszechnie uważane za trucizny, to po co w ogóle ryzykować? Spotkałem się z tym problemem już niejednokrotnie, i miałem okazję przeanalizować go pod chyba każdym kątem. Wnioski są dla niektórych być może dość drastycznie bolesne, jednak myślę, że w pełni prawdziwe. Obecna cywilizacja powinna moim zdaniem zrezygnować z tego typu praktyk, jeśli chce się wznieść na naprawdę wysoki poziom. Bo czy obrazek starożytnego Indianina popalającego sobie halucynogenne zielsko do nas, ludzi XXI wieku pasuje? Nie, cywilizacja idzie wciąż naprzód i bywa, że w pewnych momentach jej ewolucji musi zrezygnować z pewnych naprawdę zbędnych jej i prymitywnych elementów. Ponadto, czy świadome podtruwanie się z premedytacją nie jest aby bliskie charakterem samobójstwu, które w naszych stronach uchodzi zresztą za coś szczególnie nieakceptowalnego w społeczeństwie?

Zasada 07: Raptorysta dba o rozwój kultury osobistej.
Oznacza to optymalizację przekleństw i chamstwa do zera, dobre maniery, chęć pomocy i ogółem dobre zachowanie. Samice są otoczone zestawem podstawowych dżentelmeńskich zachowań Samców, natomiast Samcowie otrzymują w podzięce wdzięczność Samic :D . Proste i logiczne, że nawet nie będę pisał na ten temat za dużo. Po prostu nigdy nie należy się zniżać do pewnego poziomu i doprowadzać do sytuacji groteskowego dopasowania (przykład: elegancko wystrojony facet wraca z wesela nocą zataczając się pod wpływem - gdzie tu dobry smak?). Rozwój kultury osobistej powinien wpływać na wszystkie aspekty życia zarówno publicznego, jak i osobistego, nie gasząc przy tym kreatywności.

Zasada 08: Raptoryzm jest nurtem dynamicznym, nie zatrzymującym się w rozwoju.
Przede wszystkim w tej zasadzie należy znajdować złoty środek między twardymi zasadami, a brakiem śmiałości w czasami radykalnym, acz przede wszystkim rozwojowym zmianom. Ogromną rolę ma tutaj system moralny jednostki.

Zasada 08 stanowi jednocześnie otwarte zakończenie dla części II moich zasad, które uzupełnią tę - skromną moim zdaniem - listę w przyszłości. Być może. Nigdy nie wiadomo, na czym znowu zacznę skupiać swe myśli i co w danym momencie będę chciał opisać ;) . Mam nadzieję, że obecna ściana tekstu nie okazała się dla nikogo w żaden sposób niestrawna :) . Do zobaczenia w następnym wpisie i w być może części II moich rozważań...

19.08.2013

Słowozapomnienie

Ostatnio popadłem w samozachwyt z powodu pewnej durnej przypadłości, której jestem dumnym posiadaczem. Dlaczego dumnym? O tym za chwilę, gdyż najpierw postaram się przytoczyć luźną definicję tego "schorzenia".

Jestem letologikiem, nie ukrywam tego. Część czytających zapewne skrzywi się na widok nowego, nieznanego im do tej pory słowa. To jakaś dziedzina nauki? To jakaś choroba? Fobia czy coś innego w deseń aptekarskiego jezykotwórstwa? Nie, nie i nie. Nic z tych rzeczy. Letologikę tłumaczę jako osobowość umysłu, który podczas skomplikowanej czynności werbalnego komunikowania się z innymi osobnikami nie jest często w stanie przypomnieć sobie konkretnego, nawet najprostszego słowa wyrażającego jego myśli. Może się to wydawać dziwne, jednak z doświadczenia wiem jak to działa. Mówię o czymś do pewnej osoby i nagle się zacinam, gdyż w sentencji mojej doszedłem do słowa, którego nie jestem w stanie w żaden sposób wypowiedzieć. Nawet nie znam żadnych sylab i liter występujących w tym słowie. W głowie wrzawa mająca pomóc w jak najszybszym odnalezieniu tego słowa, której pomóc może jedynie konkretna emocja z nim związana. I nic. Zaczynam tylko popstrykiwać od niechcenia palcami prawej ręki i kiwać głową do rozmówcy, co często się przeradza w naprawdę zabawną sytuację:
- ...podobno najnowsze badania dowodzą, że... hmmh...
- No co tak pstrykasz!?
- Wiesz co? Zapomniałem słowa...
- :/ ...?
- Słuchaj, jak się nazywa taki ptak, co szybko biega i krążą legendy, że ponoć przestraszony chowa głowę w piasek, by powstrzymać potencjalny atak czkawki?
- No, struś :/ ...
- No tak! Strutiomim! Struthiomimus altus! Tak! No więc właśnie, podobno najnowsze badania dowodzą, że strutiomimy najprawdopodobniej posiadały pióra i były wszystkożerne... blablabla...

Potrafię więc swojego rozmówcę wprowadzić czasem w swoiste, Raptorowe kalambury.

Na zakończenie definicji chciałbym wspomnieć o niepokojącym mnie fakcie, iż słowa "letologika" nie mogłem znaleźć w oficjalnym słowniku. O pojęciu wiem więc z nieoficjalnych źródeł internetowych. Nawet Ciocia Wikipedia prawi o nim tylko w trzech językach, w tym angielskim, który zawiera niezbyt wyczerpujące informacje. Czyli wychodzi na to, że najprawdopodobniej polscy internauci byli szybsi w implementacji tego słowa z greki do naszego języka.

Skończyłem więc o definicji, czas przejść do tego, dlaczego z tego powodu popadłem w mały samozachwyt.

Otóż było to po części spowodowane zasadą, która nakazuje widzieć we wszystkich swoich słabościach dające się wykorzystywać zalety. I tak, rozmowa z kimkolwiek, nawet niespecjalnie przejawiającym zainteresowanie dalszą konwersacją, może się stać bardziej interesująca i dynamiczna dla obu stron. Czasami wychodzi z tego nawet coś przesadnego - niezamierzony flirt z ludzką samicą (o ile dobrze rozpoznaję rumieńce na ich twarzoczaszkach*), czasami nie wychodzi w ogóle, gdy rozmówca się spojrzy na mnie jak na kompletnego kosmitę. Ale i tak się tym nie przejmuję, bo przynajmniej coś się dzieje i jest ciekawiej dzięki temu.

I w sumie cieszę się, że mogę wykorzystać swoje powolne myślenie w zgrabny sposób, gdyż to potrafi wiele ułatwić w niełatwych w dzisiejszych czasach kontaktach z ludźmi. Ot kolejna, ciekawa umiejętność do postawienia na półkę z trofeami...



* Kiedyś się chyba prosto z mostu zapytam jednej, jak odebrała moje zacięcie się ;) .

9.08.2013

Życie bez komputera może być jednak piękne...

...To prawda niezaprzeczalna, nawet dla praktykującego informatyka, którym jestem. Może wyolbrzymiam, ale po kolei.

Cóż, wiele wskazywało na to, że w tym roku (jak i zresztą w każdym wcześniejszym...) przegniłbym siedząc przed komputerem w najlepsze, i tym samym, nic konkretnego poza nim nie osiągnął. I tak wystarczył jeden czynnik, który odwrócił ten przykry los komputerowego nerda o 180 stopni - Przyjaciele.

Tak, jestem takim typem nerda, któremu się poszczęściło. Zdobyłem Przyjaciół w prawdziwym Życiu i stanowią idealne odniesienie do rzeczywistości pozamonitorowej. Dzięki nim jestem w stanie uzyskać złoty środek między światem wyimaginowanym, i tym bardziej przyziemnym, który czasami okazuje się nawet bardziej atrakcyjny i wzmagający produktywność niż myślałem.

Tak więc Przyjaciele się zaoferowali i poświęcili mi trochę miejsca tam, dokąd co roku się zjeżdżają. Wyciągnęli mnie z domu na więcej niż dziesięć kilometrów! Jako nerdowiec, naprawdę rzadko podróżuję dalej niż te dziesięć kilometrów. Ba, potrafię nawet więcej niż tydzień nie wychylać nosa za drzwi!

Ech, wiem, że jako przedstawiciel Raptoryzmu powinienem skupić więcej uwagi na swojej formie fizycznej i metabolizmie. Raptory były istotami niemal idealnymi - inteligentne i zwinne. Ja też powinienem pomyśleć o sobie i wziąć się za uzyskiwanie tego. Tym bardziej, że jestem i tak w dosyć komfortowej sytuacji metabolicznej: przy wzroście 182 cm ważę zaledwie 65 kg! Mam więc, tym bardziej jako mężczyzna, sporą niedowagę, albo po prostu niektóre z moich wnętrzności składają się z antymaterii. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby okazało się jednak, że w moich długich na siedem metrów kiszkach znajdował się pełnoprawny zderzacz hadronów, przez który jestem taki chudy...

Tak więc, jako że nie chciałem kolejnych to wakacji przegnuśnieć przed komputerem, z chęcią wybrałem się razem z Przyjaciółmi w niezapomnianą, trzytygodniową podróż na Mazury!

Właściwie nie będę wymieniał tutaj konkretnych sytuacji, które przeżyłem, gdyż nie taki był zamysł tego wpisu. Starałem się wykorzystać ten czas jak najlepiej się dało, i to tak, że chyba nawet gospodarze tej wyprawy nie mogli za mną nadążyć :) . Ale i tak jestem im wdzięczny za poświęcony mi czas i miejsce, w końcu bez nich przesiedziałbym całe wakacje grzebiąc w sieciach i oglądając filmy lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych z wypożyczalni DVD. To mało ciekawe zajęcia, nie mówiąc już o powikłaniach zdrowotnych i osamotnieniu... A tak nauczyłem się masy nowych rzeczy o życiu pozakomputerowym, m.in. łowienia ryb i ich wstępnego patroszenia (bardzo przyjemna i odprężająca czynność, lepsza niż nawet naparzanie w grę FPS...). Ponadto opanowałem pewien zacny sposób poruszania się, mianowicie pływanie (naprawdę polecam, bardzo wygodne, zwłaszcza w wodzie...).

Może jeszcze kiedyś opiszę niektóre przygody, które przeżyłem wspólnie z Przyjaciółmi na tej wyprawie, jednak teraz wolałbym przechodzić pomału do końca tego wpisu. Otóż po powrocie stwierdzam, że... nie, nie mam na myśli tylko niedosytu... że po prostu nie mogę się nauczyć egzystować z powrotem w domu! Inny klimat, inne jedzenie, inne otoczenie i... ogromna skrzynka pełna tajemniczych, elektronicznych bebechów, przy której, po trzech tygodniach niepraktykowania, kompletnie nic konstruktywnego nie potrafię zrobić. Nawet ten wpis powstawał w męczarniach i był robiony w przeważającej części na telefonie, gdyż od niego się raczej nie odzwyczaiłem zbytnio.

Ech, ten stan ciągnie się już drugi tydzień. Nie wiem, dlaczego, ale za każdym razem jak zasiądę przed swoim sprzętem, to czuję, że jest mi niewygodnie i jestem w jakiś sposób skrępowany. W efekcie nie mogę się zabrać za nic produktywnego. Nawet próbowałem się do tego zmuszać, jednak nic z tego - jedyne, co jestem w stanie zrobić, to posiedzieć trochę w internecie, pogadać z uczestnikami pewnego projektu, o którym będę musiał poświęcić jeden wpis, i... tyle. Choć nawet i do tego się zmuszam. A przecież po powrocie miałem zająć się dalszą nauką o sieciach, przeprowadzić porządny remanent w systemie i zaprowadzić porządki w osobistym database, nie licząc masy pobocznych zadań...

Niestety tak to już jest, że najchętniej wróciłbym do miejsca, w którym nie tak dawno nauczyłem się w pełni egzystować. Powrót do starego trybu życia jest trudny i nawet ośmielę się powiedzieć - niechciany. Lista zadań i obowiązków niezbędnych do wykonania przy pomocy mojego głównego narzędzia - komputera - wydaje się teraz długa jak Mur Chiński. Czy dam radę? Czas pokaże...

8.06.2013

20-lecie Jurassic Park - Wielkie Święto Raptorego

Nie ma nic lepszego dla raptora jak rozpocząć bloga o Raptoryzmie niedługo po wielkim święcie, jakim było celebrowanie dwudziestej rocznicy filmu. Filmu, od którego się wszystko zaczęło! Z niepohamowaną radością wstałem więc na premierę. Nawet nastawionych dziesięciu budzików nie potrzebowałem. Zadziałał mój zegar biologiczny lub raczej to, że spałem wyjątkowo lekkim, niemal świadomym snem marzyciela. A słońce tego dnia świeciło i w ogóle wszystko zdawało się układać perfekcyjnie. Podróż do Warszawy i wykupienie rezerwacji na pierwszy seans w Złotych Tarasach przebiegło gładko i wciąż wychwalam pod niebiosa tę przemiłą pannę, która mnie z uśmiechem i serdecznością obsłużyła w kasie z biletami. Z wdziękiem zrekompensowała szok, kiedy parę dni wcześniej dowiedziałem się o tym, że Jurassic Park nie będzie jednak grany w polskich IMAXach.

A seans...

Był to mój pierwszy raz, gdy ujrzałem prawdziwe dinozaury na dużym ekranie. Niestety nie miałem okazji być na pierwotnej premierze dwadzieścia lat temu, a po raz pierwszy obejrzałem go na kasecie VHS na początku zeszłego dziesięciolecia. Magia tego filmu znów mnie więc urzekła i sprawiła, że poczułem się jak dzieciak, co pierwszy raz ten film ogląda. Dodam jeszcze, że przedtem nie doświadczyłem tego filmu w warunkach lepszych niż DVD na komputerowym ekranie z przyzwoitymi słuchawkami na uszach w domowym zaciszu. Tutaj miałem więc od razu wszystko co najlepsze w Multikinowym multipleksie (czy to nie brzmi przypadkiem jak "w masłowym maśle"?). Wysoka, wyostrzona do granic możliwości rozdzielczość i zremasterowany, nieco różniący się od pierwowzoru dźwięk, dostosowany do współczesnych systemów dźwiękowych. A do tego jeszcze przyzwoicie zrobione 3D. Cud!

I cudem jest to, że jedyne na co można narzekać, to tylko polska dystrybucja i jej ignorancki wręcz rozmach. Bo gdzie te wszystkie licencjonowane zabawki i gadżety w McDonaldach? Gdzie seanse w kinach IMAX? Gdzie wszechobecny Logozaur? No właśnie... I do tego jeszcze studenckie bilety na seanse 3D podrożały! Musiałem się więc zadowolić jedynie pamiątkowym zdjęciem ogromnej reklamy w Warszawskim Centrum, reklamówkami w formie ulotek kinowych, nowymi czterema utworami z oficjalnego soundtracku w dystrybucji cyfrowej (który moim zdaniem, nie licząc starannej jakości masteringu, został wydany zdecydowanie za skromnie i nie doczekał się nawet fizycznego wydania na płycie) i ogromnym plakatem, otrzymanym w kinie. Choć w sumie nie jest to chyba aż tak mało :) ...

Wielka strata, że nie zdecydowali się na dystrybucję tego właśnie filmu w polskim IMAX. No ba! Wręcz skandaliczne to jest! W zeszłym roku można było doświadczyć innego widowiska jakim jest Titanic Camerona. Byłem na nim w IMAXie i nie żałuję - był tak samo perfekcyjny jak tegoroczny Jurassic Park. A możliwe, że nawet bardziej, tylko ciężko to stwierdzić na podstawie ogólnej jakości Multikinowego projektora i parametrów sali kinowej. Większość multipleksowych projektorów nadaje się tylko i jedynie do cyfrowych/analogowych filmów 2D, gdyż po prostu za słabo świecą. Po nałożeniu okularów obraz staje się ciemniejszy i niedosycony, przez co wiele efektu stereoskopii po prostu umyka. Dobre filmy ogląda się jednak dobrze nawet w słabych warunkach, a Jurassic Park jest tego świetnym przykładem.


Sam film nie zestarzał się tak bardzo, jak można by sądzić po tych dwudziestu latach. Wciąż poszczególne sekwencje wciskają w fotel i zadziwiają, że już wtedy potrafiono wykreować te wszystkie zaawansowane technicznie ujęcia. Dźwięk i montaż efektów dźwiękowych również robią ogromne wrażenie. Czytałem wiele opinii, po których można by sądzić, że nawet fani tego filmu do tej pory nie wiedzieli o tym, jak świetnie jest ten film udźwiękowiony. Dość dziwne, zważywszy to, że wcześniej z pewnością oglądali edycję DVD lub Blu-ray, w których mimo słyszalnej kompresji da się dużo usłyszeć.

Prawdziwą Przygodę przeżyłem jednak później, w jednym z ostatnich dni wyświetlania, trzy tygodnie po premierze. Udało mi się trafić na znacznie lepiej dostosowane do 3D kino multipleksowe, z nieco ciekawszą technologią wyświetlania. W Cinema City na Warszawskiej Sadybie, oprócz faktu, że mieści się ono tuż przy Fabryce Filmowych Marzeń zwaną też IMAXem, miałem do czynienia z czymś w rodzaju cudu a zarazem profanacją kina. Wszystko w tym kinie było zautomatyzowane i bardzo, hmm... niekinowe, obsługa jak najmniejsza i nie wchodząca do sali po seansie, by sprawdzić, czy należy posprzątać. Projektor w sali projekcyjnej był nastawiony najprawdopodobniej na całodobową playlistę, skoro moje wyostrzone zmysły nie wyczuwały tam jakiejkolwiek aktywności ludzkiej. Do tego jeszcze niepozorne, plastikowe okulary standardu MasterImage z soczewkami z jakiejś przezroczystej folii, które można było wziąć że sobą do domu. Mimo tego, taka technologia okazała się w tym kinie niemal perfekcyjna i dla mnie stosunkowo nowa, gdyż do tej pory nie miałem okazji przyjrzeć się jej bliżej. Sala była stosunkowo niewielka, ekran również. Obraz był jasny, szczegółowy i ostry, a udźwiękowienie sali również idealne. Najwyżej rozstaw foteli był dość niewygodny i podczas reklam (swoją drogą coraz bardziej irytujących...) długo szukałem najlepszego miejsca.

Podczas seansu byłem absolutnie sam. Żadnej gimbazy, szkolnych wycieczek, nawet takich fanatycznych starych pryków jak ja, co chcą przeżyć Przygodę Dzieciństwa raz jeszcze. Jednak mimo tej samotności czułem się podczas seansu bardzo swobodnie, mogłem nawet w spokoju wysiedzieć do ostatnich klatek napisów końcowych wsłuchując się w tematy muzyczne Williamsa i przyklaskiwać przy każdym istotnym w ekipie filmowej nazwisku. Były to w sumie moje wymarzone warunki, by niemal w pełni intymnie oddać się seansowi filmowemu. Aż strach myśleć, co utrwaliło się na prawdopodobnym monitoringu podczerwonym sali... Na pewno, jeśli ktokolwiek to ogląda, nie miał takiego enjoymentu jak ja na sali ;) . Ale to szczegół w porównaniu z tym, co przeżyłem na seansie.

Równie ciekawy co sam film miałem powrót z Warszawy do rodzimego miasta. Była noc a wrażenia po filmie i kolory, jakimi mieniła się, zazwyczaj brzydka w ciągu dnia, Warszawa sprawiły, że pokontemplowałem ten jakże błogi stan za długo. Na tyle długo, by stwierdzić, że powinienem wysiąść z autobusu pięć przystanków wcześniej... Jednak dzięki temu miałem świetną okazję, by zwiedzić spory kawał rejonu zwanego Powiślem i przyjrzeć się z bliska nocnej aktywności stolicy Rzeczypospolitej.

A morał z tej opowieści jest prosty i wszystkim znany: tradycyjne dla danej persony dzieła - np. Jurassic Park - najlepiej celebrować samemu, bo ewentualny towarzysz w postaci rodziny, przyjaciół, drugiej połowy itp. nie pozwoli nam się choćby przez chwilę zgubić i przeżyć dodatkowej, bardziej namacalnej przygody z dreszczykiem - brutalnym i mrocznym miastem Warszawa. A zwłaszcza gdy potencjalny towarzysz nie podziela zainteresowań wspomnianej persony i nie przeżywa tak samo jej tradycyjnych uniesień emocjonalnych.